Formacja Reckless Love należy do wąskiego grona artystów, których poczynania śledzę od samego debiutu. Świat usłyszał o tym fińskim zespole po raz pierwszy w 2010 roku, gdy do sklepów trafił ich dziewiczy krążek, zatytułowany po prostu „Reckless Love”. W czasach, gdy melodyjny hard rock rodem z lat osiemdziesiątych dopiero powstawał z martwych po dwóch dekadach niebytu, grupa pod przewodnictwem charyzmatycznego Olliego Hermana szła w forpoczcie tej swoistej rekonkwisty, rozkochując w sobie fanów i fanki z całego świata pełnymi niezwykłej jak na Finów werwy, radosnymi piosenkami, takimi jak „One More Time”, „Romance” czy „Back To Paradise”. Mieli po prostu wszystko to, czego potrzeba, by wedrzeć się na szczyty – zdolność tworzenia czegoś nowego na bazie czegoś starego i lubianego, mnóstwo energii, wyczuwalnej zarówno w nagraniach studyjnych, jak i podczas występów na żywo, a także świetne riffy i zaraźliwe melodie, które na długo zostają w głowach po ledwie jednym odsłuchaniu.
Przez następnych kilka lat kariera Recklessów rozwijała się w zasadzie modelowo. Dwa kolejne albumy, „Animal Attraction” i „Spirit”, umocniły pozycję grupy wśród liderów odradzającego się gatunku, obok takich formacji, jak H.E.A.T, Crazy Lixx, The Poodles czy Wig Wam. A potem, nieoczekiwanie, coś się zacięło. Wydany w 2016 roku czwarty album zespołu, „InVader”, nie spotkał się ze zbyt ciepłym przyjęciem ze strony fanów i krytyków. Dość zgodnie podkreślano, że materiał jest niespójny i przekombinowany – zresztą, sami członkowie zespołu przyznawali potem, iż w tamtym czasie zaczęli odczuwać wypalenie. Nic zatem dziwnego, że po zakończeniu trasy koncertowej postanowili sobie zrobić przerwę. Miała ona potrwać do 2020 roku, kiedy to zespół świętować miał dziesięciolecie debiutu – wtedy na świat spadła jednak pandemia, w efekcie czego Recklessom udało się wydać jedynie okolicznościowy singiel „Loaded”. Na prawdziwy powrót Olliego i spółki trzeba było więc poczekać jeszcze kilkanaście miesięcy – do wiosny 2022 roku i premiery długo wyczekiwanego, piątego albumu zespołu, zatułowanego „Turborider”.
Od pierwszych dźwięków otwierającej ten materiał piosenki tytułowej czuć, że przez tych bez mała sześć lat, jakie minęły od ukazania się krążka „InVader”, brzmienie Reckless Love uległo znaczącym przemianom. Olli Herman wydaje z siebie iście „Halfordowy”, dziki okrzyk, jakby zapowiadając ostrą jazdę bez trzymanki – i rzeczywiście, po chwili fuzja glamowej melodyjności, ostrych riffów i pulsujących beatów uderza w nas z pełną mocą i wciąga bez reszty. Choć przy pierwszym odsłuchu kawałek „Turborider” wzbudził we mnie lekką konsternację, na dłuższą metę okazał się jednym z najlepszych otwieraczy płyt, jakie słyszałem w ostatnich latach – jest pełen energii i niespodziewanych, ale świetnie przemyślanych zmian tempa, fantastycznie łączy gitarowe szaleństwo z syntezatorami i ma porywający refren, który wpada w ucho i nie chce z niego wyjść. A jeśli słuchacie tego numeru w samochodzie – cóż, lepiej uważajcie, bo gwarantuję, że prawa noga będzie odruchowo szukać pedału gazu!
Niczym w dobrym filmie akcji płynnie przechodzimy do kolejnego utworu, „Eyes Of The Maniac”, utrzymanego w innym niż „Turborider”, łagodniejszym tonie. Nie znaczy to wszakże, że jest on pozbawiony energii – mimo popowego brzmienia, piosenka uwodzi słuchacza przeładowanymi głębokimi basami wersami i rytmicznym refrenem. Z kolei trzeci na liście „Outrun” to przyjemny rockowy kawałek, mocno osadzony w chilloutowym klimacie, w jakim Recklessi najlepiej czują się od początku swej szalonej muzycznej przygody. Miękka, ale wyraźna perkusja, dyskretne, ale charakterne gitarowe liźnięcia i nałożone na to wszystko lekko rozmyte syntezatory stanowią znakomite tło dla typowej dla tego zespołu miłosnej opowieści, w której Olli Herman na pełnym luzie deklaruje, że pokona wszystkich konkurentów o serce swej wybranki. I wiecie co? Ja mu wierzę!
Następnie wjeżdża kawałek „Kids Of The Arcade”, który jest jednym wielkim ukłonem dla lat 80’ i klimatu tamtych czasów. Zaczyna się gitarowym riffem, a potem główny ciężar melodii przechwytują syntezatory i prowadzą nas aż do samego refrenu, w którym chwytliwy wers „No pain, no gain…” momentalnie wskakuje do głowy i rozgaszcza się w niej na dobre. Ten numer można by w sumie zakwalifikować jako czysto popowy, gdyby nie jedno z najdłuższych na płycie, wibrujące gitarowe solo. To właśnie ono sprawia, że jestem w pełni przekonany, iż w wersji live ten już świetny kawałek będzie brzmiał jeszcze lepiej – i mam nadzieję, że będzie mi dane się o tym przekonać.
Jeśli „Kids Of The Arcade” bliżej do popu, niż do rocka, to w przypadku piątego w zestawie utworu „Bark At The Moon” jest dokładnie odwrotnie. De facto jest to cover kultowej kompozycji Ozzy’ego Osbourne’a pochodzącej z wydanego w 1983 roku albumu o tym samym tytule – i choć wersja Recklessów brzmi bodaj nawet lepiej od oryginału (Pepe wymiata na gitarze bardziej, niż Jake „E” Lee, a Olli znacznie przewyższa umiejętnościami wokalnymi Księcia Ciemności, którego głosu fanem, mówiąc szczerze, nigdy nie byłem), to jednak jest to piosenka, która z całej płyty podoba mi się najmniej. Wydaje mi się, że zespół był podczas tworzenia tego krążka w takim gazie, że zamiast sięgać po cover – mogli pokusić się o napisanie własnego kawałka w podobnym duchu. Z punktu widzenia Olliego i spółki umieszczenie tego utworu na własnym albumie było jednak ważne o tyle, iż na jego przykładzie łatwo dało się pokazać efekt w postaci połączenia starego brzmienia z nowym, jakie chcieli osiągnąć – i pod tym względem „Bark At The Moon” spełnił swą rolę znakomicie.
Po krótkim instrumentalnym przerywniku, który wyznacza połowę tracklisty, dostajemy kolejną po numerze tytułowym piosenkę z nawiązaniem do twórczości Judas Priest. O ile jednak w przypadku kawałka „Turborider” chodzi przede wszystkim o wokalne popisy Olliego i brzmienie zainspirowane kultowym utworem „Painkiller”, to już w „Like A Cobra” mamy do czynienia z tekstowym ukłonem dla Halforda i spółki. Podczas gdy, jak wspomniałem przed chwilą, „Bark At The Moon” mi nie do końca siadł, ten utwór od samego początku wpadł mi w ucho. Leniwie rozkręcająca się, oparta na syntezatorach pierwsza zwrotka przechodzi w dynamiczny refren, podszyty pulsującą gitarą, która zostaje już z nami do końca piosenki – jeszcze mocniej nakręcając jej tempo eleganckim, lekko wibrującym solo. Dodajmy do tego znakomity tekst, przesycony intrygującymi poetyckimi przenośniami, fantastycznie zaśpiewany przez Olliego – i mamy jeden z najmocniejszych punktów całego zestawu!
Ósmy na liście „For The Love Of Good Times” to numer, który z pozoru zdaje się być utrzymany w dość luzackim, chilloutowym klimacie. Skupcie się jednak na tekście, a okaże się, że to piosenka przesycona tajemniczością, tęsknotą i nostalgią – które zwiewna melodia oparta na eterycznym riffie tylko uwypukla. Może właśnie dlatego ten kawałek jest tak uzależniający? Z kolei następny „’89 Sparkle” to już typowy imprezowy kawałek Reckless Love, z długiej linii radosnych pop-rockowych numerów (że wspomnę choćby „Hot” czy „Coconuts”) stworzonych jakby specjalnie na wielogodzinne zabawy na plaży w gorące letnie noce. „Future Lover Boy” podtrzymuje ten klimat, jednocześnie wszak podkręcając tempo, gdy Olli Herman opowiada nam kolejną nie do końca grzeczną, emocjonującą historię o zakazanej miłości.
Uczynienie „Prodigal Sons” ostatnią piosenką na tym albumie było mądrym wyborem. Jeśli niektóre z wcześniejszych piosenek mogły komuś wydać się zbyt popowe, to tą ciężką i ostrą rockową piosenką muzycy Reckless Love raz jeszcze zapewniają, że nie zapomnieli o swoich korzeniach. Wprawdzie na wstępie znów dostajemy syntezatory, ale potem wkraczają ostre gitarowe riffy, mocny wokal i porywający refren (w którym słyszę jakieś odległe echo kawałka „The Riddle” Nika Kershawa, spopularyzowanego na przełomie stuleci dzięki coverowi autorstwa Gigiego D’Agostino). Oczami wyobraźni już widzę, jak tłumy w klubach skandują ten kawałek wraz z zespołem. Jest moc – aż żal, iż na tym kawałku płyta się kończy! Ale… przecież można odpalić album raz jeszcze, nieprawdaż?
Przez kilka ostatnich lat można było się obawiać, czy po źle przyjętym krążku „InVader” Reckless Love zdoła wrócić na właściwą ścieżkę. Fanów zespołu niepokoiły też zapowiedzi pójścia w bardziej elektroniczne brzmienia, które mogły wywołać wrażenie, że Olli i spółka nadal nie odnaleźli swej zagubionej tożsamości i będą dalej błądzić w jej poszukiwaniu. Tymczasem „Turborider” okazał się znakomitym krążkiem, który udowodnił, jak bardzo Recklessi dojrzeli przez ostatnich kilka lat. Formacja zachowała swą tożsamość na pograniczu glamu, sleaze’u i hard rocka, dorzucając jednak do zestawu wyraźny element synthwave’u. Tym sposobem nowy materiał nabrał vintage’owego sznytu, który ma więcej z lat osiemdziesiątych, niż… faktycznie miały lata osiemdziesiąte. Wbrew temu, czego można było się obawiać, syntezatory nie są przedawkowane ani denerwujące – wręcz przeciwnie, idealnie wpasowują się w nastrój albumu i tematykę zamieszczonych tekstów. Gitary dostają wystarczająco dużo miejsca, by mimo dość lekkiego ogólnego brzmienia, ten album wciąż miał na wskroś rockowy charakter. Jak zwykle w przypadku tej kapeli, całość okraszona jest tak absurdalnie wielką porcją radości i pozytywnych wibracji, że nie da się słuchać tej płyty i pozostać w złym nastroju. Nie ma wątpliwości, że Recklessi powrócili – pełni ognia jak u progu swej kariery i prawdopodobnie mocniejsi niż kiedykolwiek. Dokąd ich to zaprowadzi w dłuższej perspektywie? Zobaczymy! Płytę roku 2022 w każdym razie już nagrali…
Reckless Love – „Turborider”
Premiera: 25 marca 2022
Wytwórnia: AFM Records
Tracklista:
01. Turborider
02. Eyes Of A Maniac
03. Outrun
04. Kids Of The Arcade
05. Bark At The Moon
06. Prelude (Flight Of The Cobra)
07. Like A Cobra
08. For The Love Of Good Times
09. ’89 Sparkle
10. Future Lover Boy
11. Prodigal Sons