Kiedy zawodowy aktor nagle ogłasza, że zacznie próbować swych sił w muzyce, to media i publiczność jest na to bardzo rada i z wielką ciekawością oczekuje pierwszych efektów takowych zapowiedzi. Kiedy natomiast słyszymy o odwrotnym scenariuszu - że muzyk bierze się za aktorstwo - to od razu zakładamy że będzie wtopa. Nie zastanawia was, dlaczego tak jest?
Najważniejsza przyczyna jest oczywista - bycie aktorem jest trudniejsze niż bycie muzykiem. Aktor, w przeciwieństwie do gitarzysty czy wokalisty, musi grać całością. Nie tylko swoim jednym instrumentem. Na scenie wystarczy dobrze grać nuty i nie fałszować. Przed kamerą czy na deskach teatru nie ma już tak łatwo. I, paradoksalnie, dzięki temu właśnie łatwiej się ocenia człowieka jako aktora. Dobra muzyka nie ma określonych schematów jak należy ją odczuwać i każdy słuchacz będzie miał inną interpretację. W kinie nie ma miejsca na aż taką dowolność. Kiedy widzimy daną scenę i aktorów, to mamy większą ilością zmysłow przedstawioną akcję, w której od razu wiadomo co aktor powinien przestawić swoją postacią - gniew, radość, strach. I to od razu możemy wprost ocenić. I to gubi w większości gwiazdy muzyki, które podczas koncertów wyrażają emocje nutami, a nie twarzą czy ruchami ciała.
Kinematografia zna sporo przypadków, kiedy zawodowy aktor w roli muzyka okazuje się zaskakująco dobry - lub przynajmniej przyciągający uwagę. Johnny Depp wielokrotnie pokazywał się jako gitarzysta, nie raz stanął na scenie z Marylinem Mansonem (panowie prywatnie są dobrymi przyjaciółmi), a także pochwalił się wokalnym talentem jako śpiewający golibroda w musicalu Sweenney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street. Obok niego w tym samym filmie również zaskakująco śpiewali m.in. Alan Rickman czy Helena Bohnam Carter. Jako wokalistka dała się poznać też Meryl Streep - raz śpiewając przeboje Abby w musicalu Mamma Mia!, a ostatnio jako przebojowa rockmanka w filmie Ricki and The Flash śpiewała przeboje U2, Bruce'a Springsteena i Lady GaGi, a przygotowując się do roli przez dwa lata uczyła się grać na gitarze.
To są jednak przypadki czysto "adaptacyjne do roli". Są aktorzy, którzy poświęcili się mocniej muzyce, nie wiążąc jej wprost z dzialałnością filmową. Jednym z chlubnych przykładów jest Jared Leto - aktor znany z filmów Requiem dla snu, Pan życia i śmierci oraz laureat Oscara za Witaj w klubie. Od 1998 roku wraz ze swoim rockowym zespołem 30 Seconds To Mars szybko awansował do statusu supergwiazdy rocka wyprzedając koncerty na całym globie (również w Polsce, gdzie zespół wystąpił już sześciokrotnie!) i nagrywając multiplatynowe albumy. Kolejny przykład - Juliette Lewis, którą kinomaniacy znają m.in. z Urodzonych morderców, Od zmierzchu do świtu oraz Co gryzie Gilberta Grape'a. Aktorka na początku lat 2000. założyła zespół Juliette and The Licks, z którym wykonywała garażowego punk-rocka! Wydała już cztery albumy studyjne, ostatni ukazał się w 2009 roku. Polska publiczność mogła podziwiać aktorkę w scenicznej akcji na Przystanku Woodstock w 2009 roku. Flirty z muzyką mieli również Hugh Laurie (serialowy Dr. House nagrał dwa albumy jazzowe, z którymi parokrotnie zagrał w Polsce), Scarlett Johanson (aktorka nagrała dwa albumy indie-folkowe, na jednym zaśpiewała z samym Davidem Bowie), David Duchovny (w maju tego roku aktor znany z kultowego Archiwum X wydał swój pierwszy album), Nicole Kidman (duet z Robbie'm Williamsem) Robert Downey Jr. (aktor w 2004 roku wydał album The Futurist utrzymany w stylistyce jazzowej), Olly'ego Alexandra robiącego karierę w zespole Years & Years... Można by naprawdę długo wymieniać! W Polsce też mamy takie przypadki m.in. Piotra Roguckiego który ostatnimi laty jest bardziej kojarzony jako wokalista Comy niż aktor teatralny, Arkadiusza Jakubika z jego zespołem Dr. Misio, oraz Pawła Małaszyńskiego i jego Cochise.
OK, to były te ciekawsze strony tego medalu. Kiedy jednak przypomnimy sobie odwrotną proporcję, już nie jest tak różowo. Na samą myśl o piosenkarzach grających w filmach przypominamy sobie Złote Maliny Madonny (do których Królowa Pop była nominowana tak często jak Meryl Streep do Oscara), przewidywalne komedie romantyczne z mocno przeciętną Jennifer Lopez, Beyonce używana jako wabik do przyciągnięcia do kin, czy Rihannę wcielająca się w żołnierza marines walczących z kosmitami. Ostatnio na aktorstwo porwała się Lady GaGa - wokalistkę możemy oglądać w jednej z głównych serialu American Horror Story. Swoją drogą, ciekawe jest też to, że tylko wokalistki pop mają ciśnienie na aktorskie kariery - mężczyzni twardziej trzymają się muzyki. Może nie licząc Marylina Mansona, okazjonalnie grającego epizody w serialach (muzyk pojawił się m.in. w Californication oraz w Synach Anarchii) oraz Justina Timberlake'a, który na pewnym etapie całkowicie rzucił muzykę by poświęcić się kinematografii (wokalista zagrał w m.in. obsypanym nagrodami The Social Network oraz w sensacyjnym Wyścig z czasem). I znowu ciekawa rzecz - ci panowie wypadli w swoich rolach bardziej przekonująco niż wspomniane panie.
Wniosek? Jesteś aktorem - spróbuj być muzykiem. Jesteś muzykiem - uważaj z byciem aktorem.