Nasza recenzja

Forever

Niewiele zespołów odcisnęło na muzyce takie piętno, jak Bon Jovi. Wiele osób deprecjonuje osiągnięcia tej legendarnej formacji z New Jersey, jednak fakty są niezaprzeczalne: to jedna z nielicznych grup, które mogą pochwalić się przebojami umieszczonymi na listach przebojów na przestrzeni pięciu dekad, znanymi pod każdą długością i szerokością geograficzną, i których trasy koncertowe za każdym razem przynoszą wielomilionowe zyski. Mimo to, ostatnia dekada była dla Bon Jovi serią niekończących się prób – zaczynając od odejścia wieloletniego gitarzysty Richiego Sambory, a kończąc na pogłębiających się problemach z głosem wokalisty i lidera zespołu, Jona Bon Joviego, które skończyły się dla niego operacją strun głosowych i przeciągającą się rekonwalescencją, o czym opowiedział niedawno szczerze w poświęconym zespołowi dokumencie opublikowanym na platformie Hulu.

Właśnie w takich okolicznościach ukazał się ostatnio szesnasty studyjny album Bon Jovi, zatytułowany „Forever”. Od początku słychać, że to krążek zespołu, który ma wiele powodów do świętowania i nic do udowodnienia. Ton tej płycie nadają pierwsze dwa utwory, podnoszące na duchu energii i pełne pozytywnej. Otwierający zestaw „Legendary” (kłania się Barney Stinson!) to pop-rockowy numer wypełniony afirmacją życia i nostalgią, jednocześnie wybiegający w przyszłość z nadzieją na lepsze jutro. Z kolei drugi kawałek, „We Made It Look Easy”, to autobiograficzna opowieść opowiadająca o podróży zespołu i ciężkiej pracy stojącej za ich pozornie łatwym sukcesem. Jest optymistyczny i opowiada historię podążania za marzeniami na drodze z klubów w New Jersey na stadiony całego świata.

Trzeci w zestawie „Living Proof” przynosi powrót po latach do kultowego talkboxu, tak bardzo kojarzącego się z Richiem Samborą. Wreszcie gitary wysuwają się na pierwszy plan i dostajemy takie Bon Jovi, do jakiego przyzwyczailiśmy się przez lata – zadziorne i pełne werwy, przynajmniej jak na zespół złożony z facetów w większości będących już po sześćdziesiątce. Tylko solo mogłoby być trochę ambitniejsze, niż trzy akordy na krzyż – ale cóż, ani przesympatyczny Phil X, ani tym bardziej nieszczęsny John Shanks nie są Samborą i nie mają jego boskiej iskry. Następny numer, „Waves”, zaczyna się powoli, ale rozwija się w nabierającą tempa refleksyjną opowieść drogi, w której klimat legendarnego „Blaze Of Glory” spotyka się z ponurym brzmieniem w stylu grupy Green Day. To zdecydowanie jeden z ciekawszych utworów na tej płycie – i ten akurat ma nawet niezłą solówkę!

Podobać się może również „Seeds” – optymistyczny utwór w stylu Robbiego Williamsa z szybkim tempem narzuconym przez perkusję oraz smyczkami, które nadają całości niemal kinowego charakteru, zakończony zawoalowanym muzycznym nawiązaniem do twórczości The Beatles. A skoro już o woalkach mowa – szósta na liście jest ballada „Kiss The Bride”, którą Jon zadedykował szykującej się do ślubu córce. Choć trudno tej piosence odmówić pewnego uroku, wynikającego z tego, że artysta dzieli się w niej ze słuchaczami osobistymi przeżyciami, nie trudno odnieść wrażenia, że melodia jest przesłodzona i ckliwa aż do bólu (nawet jak na standardy Bon Jovi!), a z nagraniem wokali do niej można się było trochę wstrzymać (o tym później…).

„The People's House” to kolejny kawałek, w którym zespół stara się nawiązać do swojego dawnego rockowego brzmienia – jest trochę jak nieślubne dziecko legendarnego „Keep The Faith”, niosące pozytywny przekaz o przezwyciężaniu przeciwieństw losu w rozdartej konfliktami Ameryce. Wreszcie Phil X dostał trochę miejsca na solówkę – krótką, ale jednak solidną! Perełką w zestawie jest z kolei „Walls Of Jericho” – najbardziej radosny i serdeczny utwór Bon Jovi od wielu lat. Doprawdy, ten pachnący na kilometr klimatem Jersey Shore numer z wpływami Toma Petty'ego i Bruce'a Springsteena ma w sobie tyle energii, że może stać się kolejnym hymnem zespołu. Co warte odnotowania, to także piosenka, w której wokal Jona brzmi najlepiej od bardzo wielu lat – śmiem twierdzić, że ostatni raz tak dobrze brzmiał na płycie „Lost Highway” z 2007 roku! Doprawdy, jest jeszcze nadzieja dla tego faceta!

Klimat zmienia się wraz z piosenką „I Wrote You a Song” – spokojnej balladzie opartej na wolnych partiach fortepianu i gitary w smyczkowej oprawie. Podobnie jak „Kiss the Bride”, ta fortepianowa piosenka jest emocjonalną opowieścią, która ponownie nawiązuje do tematu melancholijnej miłości. Jon jako podmiot liryczny jawi się w niej jako człowiek pokorny i świadomy własnych słabości, mocno polegający na pomocy swojej ukochanej żony. Miłość to również temat kolejnej piosenki, „Living in Paradise”, jednak ukazana jest ona tutaj w bardziej optymistycznym świetle. Tekst utworu kręci się wokół szczęśliwego związku, w którym narrator czuje się spełniony. Ma to przełożenie także na melodię, która jest dynamiczna i przebojowa. Co ciekawe, współtwórcą tej kompozycji jest nie kto inny, jak sam Ed Sheeran – i zdecydowanie czuć tu jego rękę, bo nad „Living In Paradise” unosi się duch britpopu. W tym przypadku to absolutnie nie jest zarzut, bo brzmi to naprawdę nieźle!

Dużo gorzej wypada niestety kolejny numer, zatytułowany „My First Guitar”. Założenie było nawet zacne: napisać utwór, w którym Jon opowiada o początkach swojej przygody z muzyką. Niestety, trochę przekombinował. W warstwie muzycznej miało być progrockowo, a wyszło wybitnie chaotycznie, a warstwa tekstowa wywołuje głównie konsternację. Uosobienie gitary i opowiadanie o niej jak o kobiecie nadaje tej opowieści przedziwny ton, balansujący na granicy dobrego smaku. „Zakochałem się w mojej pierwszej gitarze” – powtarza Jon 12 razy w całej piosence. I to jest o 11 razy za dużo. Miała być nowe „I'm In Love With My Car” zespołu Queen, wyszło coś naprawdę kuriozalnego. Ale przynajmniej Phil X w końcówce miał okazję się wyszaleć!

Album zamyka „Hollow Man”, narracyjna ballada z akustyczną gitarą i melodyjnym pianinem w stylu solowych dokonań Keitha Richardsa. Nie jest ani jawnie radosna, ani smutna, po prostu kwestionuje przyszłość. Jon zastanawia się, co począć w obliczu problemów, które go dotknęły. „What do you sing when the song's been sung?”, pyta kilka razy na przestrzeni tej piosenki – i czuć, że naprawdę chciałby znaleźć odpowiedź. To w sumie nawet niezła piosenka, zyskująca z każdym odsłuchaniem, jednak wydaje się, że płyta mogłaby zyskać na bardziej optymistycznym utworze końcowym – takim, jak choćby dołączony do japońskiej wersji płyty bonusowy utwór „That Was Then, This is Now”. Jego nostalgiczny tekst w połączeniu z typowym brzmieniem Jersey Shore stanowiłby naprawdę doskonałą puentę tego albumu.

Chociaż zasadniczo na „Forever” da się dostrzec dużo pozytywów, nie jest on, jak wytknąlem w paru miejscach, albumem pozbawionym wad. Zarzuty dotyczące konkretnych kompozycji to jednak nie wszystko – kwestionować można bowiem pewne decyzje dotyczące całego materiału. Wspomniane we wstępie zdrowotne problemy Jona, które skończyły się operacją strun głosowych i wciąż utrudniają mu śpiewanie na poziomie, do jakiego przyzwyczaił nas przez lata, odcisnęły na tej płycie dość znaczące piętno. Podczas niedawnego spotkania autorskiego w podlondyńskim Kingston upon Thames, na którym miałem przyjemność być, lider Bon Jovi wyznał, że partie wokalne do poszczególnych piosenek powstawały na przestrzeni wielu miesięcy i słuchając płyty, z łatwością zauważymy, które z nich są starsze, nagrywane na początku rehabilitacji, a które całkiem niedawno. Skoro więc postępy w odzyskiwaniu głosu są na tyle obiecujące, że dało się nagrać tak znakomicie brzmiące wokale, jak w „Waves” czy „Walls Of Jericho” –  to nie do końca rozumiem, czemu Jon nie poczekał z nagraniem ostatecznych wersji wszystkich piosenek (szczególnie „Kiss The Bride”) do momentu, gdy naprawdę nie dało już się odłożyć wysłania nagrań do tłoczni. Odbiór płyty byłby z całą pewnością dużo lepszy, a sam Jon z całą pewnością zyskałby tak mu teraz potrzebną pewność siebie.

Tym, co wypada najsłabiej na „Forever” nie jest wszakże chwiejny wokal Jona, lecz poziom produkcji. Powiedzmy sobie wprost: jest FATALNA. Z niewiadomych względów gitary są często schowane za innymi instrumentami (przykładowo, w „Legendary” lepiej słychać nawet… tamburyn!), a dźwięk tak spłaszczony, że momentami zlewa się w jedną, trudną do przetrawienia papkę. To sprawia, że krążek – mimo tego, iż w zasadzie wypełniony jest całkiem dobrymi kompozycjami – przez większość czasu brzmi jak auto jadące z zaciągniętym hamulcem ręcznym. Odpowiedzialny za taki stan rzeczy John Shanks powinien już dawno dostać dożywotni zakaz zajmowania się produkcją czyichkolwiek piosenek – w przypadku Bon Jovi nie tylko bowiem nie pomaga wyeksponować atutów zespołu, ale wręcz sprawia, że zmagania z głosem jego lidera są jeszcze bardziej widoczne. Z niezrozumiałych dla mnie powodów Jon Bon Jovi zdaje się tego nie dostrzegać i zacieśnia współpracę z Shanksem, który w ostatnich latach stał się de facto regularnym członkiem grupy (czego świadectwem jest fakt, że znalazł się na okładce „Forever”). Zastąpienie tym przeciętnym (w najlepszym razie…) muzykiem i producentem szalonego, ale jednak wybitnego w swoim fachu Richiego Sambory jest trudne do zrozumienia, ale brak refleksji po ponad dekadzie, że to właśnie on jest aktualnie największym problemem zespołu – to jest wręcz niewiarygodne! Powiedzmy sobie wprost – są w tej branży ludzie, którzy łączą umiejętności muzyków i producentów (Erik Martensson, Hannes Braun, Danny Rexon, Jona Tee, Tobias Gustavsson….) i poradziliby sobie z materiałem Bon Jovi dużo lepiej, niż Shanks. Wystarczyłoby tylko wyściubić nosa poza amerykańskie podwórko i to dostrzec.

Mimo opisanych wyżej niedoskonałości, „Forever” pozostawia po sobie dość pozytywne wrażenie. To introspektywny i szczery album, który odzwierciedla wrażliwość i rozwój Jona Bon Joviego w obliczu trudów, które postawił przed nim los. To również album, na którym niejednokrotnie zespół nawiązuje do swoich korzeni – wierni fani Bon Jovi będą uśmiechać się na myśl, że zespół, który pokochali przed laty, mimo wszystkich zmian w składzie wciąż zachowuje swego ducha. A już z całą pewnością skłonni będą przymknąć oko na liczne mankamenty tego materiału, widząc, że Jon nie poddaje się bez walki i jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. A jeśli tak, to nie ma innego wyjścia, jak pójść o krok dalej i wreszcie zakopać topór wojenny z Richiem Samborą – właśnie dla fanów, którzy marzą o tym, by usłyszeć jeszcze choć jeden album będący ich wspólnym dziełem i jeszcze raz zobaczyć ich razem na scenie. Zgodnie ze słowami „Walls Of Jericho”: one more time with feeling, boys!

Bon Jovi  – „Forever”
Premiera: 7 czerwca 2024
Wydawca: Universal Music

Tracklista:
1. Legendary
2. We Made It Look Easy
3. Living Proof
4. Waves
5. Seeds
6. Kiss The Bride
7. The People's House
8. Walls Of Jericho
9. I Wrote You A Song
10. Living In Paradise
11. My First Guitar
12. Hollow Man

Komentarze: