Gdy latem ubiegłego roku Jon Bon Jovi zapowiedział, że piętnasty studyjny album jego zespołu zwać się będzie "2020", chyba nawet on nie spodziewał się, jak trafnym wyborem okaże się ten prosty tytuł. W początkowym zamyśle znanego z politycznego zaangażowania muzyka z New Jersey miał on nawiązywać przede wszystkim do przypadających na ten rok wyjątkowo istotnych wyborów prezydenckich w USA – jednak w obliczu globalnej pandemii i potężnych niepokojów społecznych w Stanach Zjednoczonych walka o Biały Dom nagle jakby straciła na znaczeniu, stając się jednym z mniej znaczących epizodów rozgrywającej się na naszych oczach historii.
Wraz z rozwojem wydarzeń słynący ze swej empatii Jon doszedł do wniosku, że należy wstrzymać premierę krążka (zaplanowaną pierwotnie na maj) i zyskany w ten w sposób czas spożytkować na napisanie kilku utworów lepiej niż powstałe wcześniej oddających aktualne nastroje społeczne. Podobnie jak po wydarzeniach z 11 września, na których to kanwie powstał między innymi żywiołowy kawałek „Undivided”, lider Bon Jovi raz jeszcze znalazł sposób, by przekuć traumy, z jakimi musiała zmierzyć się ludzkość w ostatnich miesiącach, w charakterystyczne dla swojego zespołu piosenki z przesłaniem. Nowe utwory, które wskoczyły w miejsce ballad „Luv Can” i „Shine” (trafiły ostatecznie na rozszerzoną edycję płyty – niestety dostępną jedynie na rynku japońskim), pogłębiły znaczenie tytułu albumu – zmieniając go w zaskakująco wręcz udany, muzyczny kalejdoskop bodaj najbardziej szalonego roku, jaki przyniosło nam obecne stulecie.
Jak przystało na Bon Jovi, zestaw otwiera numer z przytupem – wydany jeszcze przed pandemią dynamiczny singiel „Limitless”. Chociaż piosenka brzmi na wskroś nowocześnie, to jednak od pierwszych sekund słuchacz może czuć się jak w domu – dyskretny gitarowy riff buduje tło dla charakterystycznego dla zespołu zaśpiewu „whoah-oh-oh”, mocarny Tico Torres nabija beat na perkusji jak za starych dobrych czasów, a Jon zachęca do tego, byśmy się obudzili i uciekli z własnej strefy komfortu, ponieważ „życie jest nieograniczone”. Z dzisiejszej perspektywy tekst tego kawałka ma nieco odrealniony wydźwięk – jednak musimy wybaczyć panom z New Jersey to małe faux pas, bo gdy wypuszczali „Limitless” w świat, nawet w najczarniejszych snach nie mogli przypuszczać, jak wiele ograniczeń spadnie na nas ledwie kilka tygodni później.
W obecne nastroje znacznie lepiej wpisuje się kolejny kawałek „Do What You Can”. Historia tego numeru zaczęła się na samym początku pandemii od zamieszczonej na Instagramie fotki, na której widać Jona… zmywającego naczynia w swojej charytatywnej jadłodajni JBJ Soul Kitchen. Podpis pod zdjęciem, które szybko stało się viralem w mediach społecznościowych, głosił: „if you can’t do what you do, you do what you can”. Wkrótce z tego podpisu narodził się pomysł na piosenkę, której głównym zadaniem było dodanie otuchy osobom dotkniętym przez zdrowotne i gospodarcze skutki rozprzestrzeniania się koronawirusa. Choć „Do What You Can” trudno zaliczyć do najwybitniejszych kompozycji w dorobku Bon Jovi, to jednak znakomicie oddaje wszystkie emocje, jakich doświadczali w ostatnim czasie ludzie z całego świata: strach, poczucie izolacji, ale także nadzieję na lepsze jutro, którą idealnie podsumowuje fragment: „Although I’ll keep my social distance, what this world needs is a hug – until we find the vaccination, there’s no substitute for love…”. Prawdziwy hymn czasów pandemii? Zaiste, tak! I tylko szkoda, że na album (nawet w formie bonusu) nie trafiła nagrana kilka tygodni temu wersja country tej piosenki, w której Jona wspomogła wokalnie stara znajoma – Jennifer Nettles z grupy Sugarland. Nie dość, że jej dźwięczny śpiew świetnie współgra z tembrem głosu lidera Bon Jovi, to jeszcze z jej udziałem ta piosenka nabrała jeszcze bardziej optymistycznego wyrazu, niż oryginalna wersja.
Trzecie miejsce w trackliście zajmuje melancholijna ballada „American Reckoning”. Delikatne akustyczne gitary budują tło dla wzruszającej opowieści o śmierci George’a Floyda i jej wpływie na obecny kształt Stanów Zjednoczonych, której kulminacyjnym momentem jest chwytająca za serce solówka zagrana na… harmonijce ustnej. To ostatnia kompozycja, jaka powstała na potrzeby albumu „2020”, ewidentnie napisana i nagrana pod wpływem impulsu i przez to chyba nie do końca dopracowana – z całej płyty to właśnie tutaj wokal Jona, którego brzmienie uległo w ostatnich miesiącach ewidentnej poprawie, wypada bodaj najsłabiej. Ale może właśnie o taką surowość Jonowi w tym przypadku chodziło, by tym mocniej oddać znaczenie powtarzanego niczym mantra „I can’t breathe”? Tak czy inaczej, ze względu na swą tematykę utwór ma spory potencjał, by przynajmniej w Ameryce zaistnieć na listach przebojów – wydaje mi się wszakże, że na innych kontynentach przejdzie bez większego echa.
Jeśli przez „American Reckoning” dopadło Was przygnębienie – to nie martwcie się, bo wujek Jon doskonale wie, jak temu zaradzić! Czwartym daniem, jakie serwuje swoim słuchaczom w menu „2020” jest bowiem „Beautiful Drug” – przynosząca spory powiew optymizmu koronawirusowa wariacja starego, dobrego „Bad Medicine” z Beatlesowskim „All You Need Is Love”. Nieco zalatujące grunge’m gitarowe intro i Beatlesowskie chórki od pierwszych sekund utworu budują pogodny, beztroski nastrój, więc kiedy w końcu Jon wjeżdża z tekstem „Tear off your mask, no need to hide, there's a prescription that no doctor can prescribe…” nie sposób się nie uśmiechnąć. Wreszcie sporo do powiedzenia ma gitarzysta Phil X, który w 2013 roku zastąpił w składzie grupy legendarnego Richiego Samborę – jego pobrzmiewająca Lennym Kravitzem solówka, choć relatywnie krótka, stanowi wisienkę na torcie tego przebojowego numeru. Z całą pewnością „Beautiful Drug” ma potencjał na to, by stać się kolejnym wielkim hitem Bon Jovi – oby zespół go nie zmarnował i jak najprędzej zrobił z tego kawałka kolejny singiel!
Piąta pozycja należy do kolejnej ballady, „Story Of Love”. Już sam tytuł wskazuje, że mamy do czynienia z kompozycją o wiele pogodniejszą od „American Reckoning” – muzycznie nieco przypomina „Bells Of Freedom” z albumu „Have A Nice Day” z 2005 roku. Przyznam szczerze, że w warstwie tekstowej ten utwór nie do końca do mnie trafia. Zapewne ma to związek z tym, że opowiada on w dość wyidealizowany sposób o relacjach między rodzicami a ich dziećmi, starzeniu się i obserwowaniu, jak nasze latorośle dorastają – a nie dość, że z moimi staruszkami łączą mnie dosyć burzliwe stosunki, to sam potomstwa jeszcze nie posiadam i nie bardzo mam jak identyfikować się z którąkolwiek ze stron opowiadanej przez Jona historii. Być może kiedyś to się zmieni – a może przyjdzie mi poczekać, aż panowie z New Jersey nagrają piosenkę o posiadaniu psa…? Pewnie nie zwróciłbym zatem na ten utwór szczególnej uwagi – gdyby nie ten swojski zaśpiew Jona „la-die-dee-dee-di”, jakby płynący na melodii granej na klawiszach przez niezastąpionego Davida Bryana, a także klimatyczne, zalatujące Scorpionsami gitarowe outro, które w interesujący sposób domyka całą kompozycję, nieco zaburzając jej dość sztampowy układ.
Brzmienie dwóch kolejnych numerów wyraźnie inspirowane jest dorobkiem innej muzycznej ikony rodem z Garden State – Bruce’a Springsteena. „Let It Rain” to stadionowy hymn w typowo amerykańskim klimacie, przypominający nieco słynny przebój Bossa „Born To Run”. Chrupiące akordy gitarowe, leniwie oplatające rozkołysaną linię melodyczną, nakreśloną przez wyjątkowo wyrazistą sekcję rytmiczną, stanowią znakomite tło dla surowego wokalu Jona, który w tekście porusza wciąż bardzo aktualny (również w naszym kraju!) temat nierówności społecznych i wszechobecnej nietolerancji („Maybe someday eyes won't judge you by the bed you're sleeping in, the God you want to pray to, or the color of your skin…”). Z kolei „Lower The Flag” utrzymany jest w stylu kojarzącym się z nowszymi płytami Springsteena – choćby „Wrecking Ball” czy „High Hopes”. Gitara akustyczna przerywa ciszę i Jon zaczyna śpiewać, snując wstrząsającą opowieść o strzelaninach w Ameryce. Wydaje się autentycznie przybity, gdy śpiewa: „Dear God I wanna pray, but tonight I have my doubts when I think about those families now…”. Mruczący w tle chór tylko podkręca ponurą atmosferę – do tego stopnia, że gdy dochodzimy do kulminacyjnego momentu, w którym Jon wymienia nazwy miejsc, jakie w ostatnim czasie były scenerią masowych strzelanin, ból w jego głosie robi się namacalny i niemalże staje się moim własnym.
Zespół nie daje nam nawet chwili na otrząśnięcie się z wrażeń wywołanych przez „Lower The Flag”, serwując od razu kolejny poruszający numer, „Blood In The Water”. Niespieszny riff w stylu Marka Knopflera, któremu dyskretnie wtórują klawisze, stanowi wstęp do epickiej opowieści, którą można odczytywać jako swoisty sequel do cieszącej się kultowym statusem piosenki „Dry County” – fragment „Once I came across your border, now they come to take me back” jawi się wręcz jako czytelne nawiązanie do tego legendarnego numeru z krążka „Keep The Faith”. Jeśli w istocie taki był zamysł Jona i spółki, to jego realizacja musiała przejść nawet ich najśmielsze oczekiwania. Bez cienia przesady mogę bowiem stwierdzić, że w „Blood In The Water” zagrało absolutnie wszystko – począwszy od fenomenalnie zaaranżowanych, bluesowych akordów i kolejnej świetnej solówki Phila, poprzez najlepszy od dobrych kilku lat, mocny wokal Jona, aż po przesycony liryzmem, gniewny tekst, który można odczytywać jako alegoryczną opowieść o zmieniającej się na gorsze, wspaniałej niegdyś Ameryce („To me it's my asylum, these stars and stripes my home”), zmienioną przez Szatana (z kilku wersów da się wywnioskować, że za pośrednictwem prezydenta Trumpa) w kraj pełen kłamstw i rozlewu krwi. Jednym słowem: majstersztyk! Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że to najlepszy utwór, jaki panowie z Bon Jovi wypuścili w tym stuleciu – co zdają się potwierdzać liczne komentarze zachwyconych fanów, twierdzących, że na taki kawałek czekali długie 25 lat.
Po „Blood In The Water” następuje wyraźna zmiana klimatu – dziewiątym punktem programu jest „Brothers In Arms”, zadziorny southern rockowy kawałek z wyraźnymi nawiązaniami do twórczości Johna Fogerty’ego i… Davida Bowiego (to intro w duchu „Rebel Rebel”!). Phil X znów szaleje na gitarze, a w wokalu Jona pojawia się dawno niespotykana agresja (zwróćcie uwagę na to, w jaki sposób wykrzyczane jest „Still a hard rain don't give a damn who you are” na końcu bridge’a!) – brakuje jedynie… Richiego Sambory, który nie tylko ze względu na tematykę utworu przydałby się tutaj jak nigdzie indziej na tej płycie. Wyobrażacie sobie, jak brzmiałby ten kawałek zaśpiewany do spółki przez Jona i Richiego? Takie „Wanted Dead Or Alive” na sterydach! Tak, wiem… było, minęło – ale pomarzyć można, nieprawdaż?
Zestaw zamyka patriotyczna pieśń „Unbroken”, wydana pierwotnie jako motyw przewodni filmu dokumentalnego „To Be Of Service”, opowiadającego historię weteranów wojennych żyjących z zespołem stresu pourazowego, którym w powrocie do normalnego życia pomagają psy (czyli jednak jest na tej płycie kawałek o czworonogach!). Choć początkowo nie byłem wielbicielem tego utworu, muszę przyznać, iż jego podniosły charakter znakomicie sprawdza się jako zakończenie albumu – przestrzenne, marszowe outro jeszcze długo rezonuje w głowie słuchacza, pozostawiając go przynajmniej na kilka minut w stanie zadumy.
Mimo paru potknięć, jako całość album „2020” okazał się naprawdę miłym zaskoczeniem – szczególnie biorąc pod uwagę klimat, jaki wytworzył się wokół Bon Jovi po odejściu z tego zespołu Richiego Sambory. Pierwszy krążek nagrany bez jego udziału, „This House Is Not For Sale”, stanowił niejako zamknięcie pewnego etapu w historii grupy – wydaje się, że Jon i spółka chcieli za jego pośrednictwem powiedzieć: „hej, wciąż tutaj jesteśmy!” i nagrali album, który w dużym stopniu zabierał słuchaczy na dobrze im znane muzyczne wody. Wiadomym jednak było, że kontynuowanie tej ścieżki jest niemożliwe, a przynajmniej niewskazane – trzeba było znaleźć sposób na to, by formacja z New Jersey zdefiniowała się na nowo, szczególnie w obliczu problemów z głosem, z którymi od jakiegoś czasu musi mierzyć się jej lider (co niestety słychać było podczas zeszłorocznego koncertu Bon Jovi w Warszawie).
Nowy materiał jest dowodem na to, że Jon doskonale wie, w jakim kierunku chce poprowadzić swój zespół i bierze za niego pełną odpowiedzialność – do tego stopnia, że chwilami można się zastanawiać, czy to wciąż album grupy Bon Jovi, czy jednak solowy krążek jej frontmana. Nie dość, że „Captain Kidd” sam napisał osiem z dziesięciu piosenek zamieszczonych na tym krążku, to jeszcze jako jedyny z członków zespołu widnieje na okładce (po raz pierwszy od płyty „7800° Fahrenheit” z 1985 roku!). Po odejściu Richiego zdaje się mieć ograniczone zaufanie do kolegów – nie licząc producenta Johna Shanksa, który maczał palce przy każdym albumie zespołu od 2005 roku, a od kilku lat pełni w nim rolę drugiego gitarzysty (w tej roli odpowiada nawet za wspomniane wcześniej sympatyczne outro w „Story Of Love”!). Kilka utworów z „2020” świadczy jednak o tym, że powoli uczy się korzystać z dobrodziejstwa posiadania w zespole utalentowanych muzyków – wreszcie więcej swobody otrzymał Phil X i od razu zaowocowało to kilkoma ciekawymi solówkami. Miło by było, gdyby następnym razem w napisaniu kilku piosenek wsparł Jona klawiszowiec David Bryan – w końcu niewiele zespołów może się pochwalić posiadaniem w składzie kompozytora nagrodzonego kilkoma nagrodami Tony za świetne musicale, które przyciągają tłumy widzów do teatrów na Broadwayu.
Przyznaję też, że po cichu liczyłem na to, iż tym razem Jon zdecyduje się na współpracę z innym producentem – choć nie robiłem sobie też na to zbyt wielkich nadziei, zdając sobie sprawę, jak mocno wspomniany wcześniej John Shanks wrósł już w ten zespół. Powiem szczerze: nie lubię gościa. Nie tylko przez to, jak bardzo spłaszczył brzmienie grupy na ostatnich kilku albumach – po prostu z wszystkich związanych z Bon Jovi osób wzbudza najmniej sympatii swoim sposobem bycia. O dziwo jednak na krążku „2020” nawet jemu udało się dobrze wykonać swoją robotę – poszczególne instrumenty brzmią bardzo czysto i da się wychwycić nawet najmniejsze niuanse, co w przypadku dwóch poprzednich albumów, „What About Now” i wspomnianego wcześniej „This House Is Not For Sale”, wcale nie było takie oczywiste. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek pochwalę za coś Shanksa – ale ten rok tak obfituje w zdumiewające zdarzenia, że nawet to nie powinno mnie dziwić. A zatem: OK, John – zwracam honor, jednak coś wiesz o tej robocie!
Być może znajdą się fani, którzy w „2020” znajdą więcej wad, niż zalet. Dla mnie ten album stanowi jednak czytelny znak, że Jon Bon Jovi i jego koledzy po latach zawirowań wreszcie znaleźli właściwą ścieżkę – niejako przy okazji tworząc najlepsze muzyczne lekarstwo na smutki, jakich wszyscy doświadczamy w ostatnich miesiącach. Posłuchajcie i przekonajcie się sami – naprawdę pomaga!
Bon Jovi – „2020”
Premiera: 2 października 2020
Wydawca: Universal Music Group
Tracklista:
1. Limitless
2. Do What You Can
3. American Reckoning
4. Beautiful Drug
5. Story of Love
6. Let It Rain
7. Lower the Flag
8. Blood in the Water
9. Brothers in Arms
10. Unbroken