Nasza recenzja

Egypt Station

Powiedzieć, że Paul McCartney jest legendą muzyki rockowej, to jakby nie powiedzieć nic. Prawda jest bowiem taka, że ten cieszący się powszechną sympatią 76-latek z Liverpoolu należy do ścisłego grona osób, których nazwiska definiują współczesne brzmienia w takim samym stopniu, jak nazwiska Mozarta, Chopina czy Beethovena zdefiniowały muzykę klasyczną. Utwory, które współtworzył w latach 60-tych jako członek The Beatles, uznawane są dziś za fundament niemal wszystkich gatunków muzyki rozrywkowej – od popu i folku z jednej strony, po rock i metal z drugiej.

Mimo słusznego wieku i muzycznego dorobku, którym mógłby obdzielić setkę innych artystów, Sir Paul wciąż daleki jest od usunięcia się w cień. Ma w sobie tyle energii, że nie potrafi długo usiedzieć w jednym miejscu – nieustannie koncertuje, objeżdżając cały świat z nie mniejszym entuzjazmem, jak wtedy, gdy był pełnym fantazji dwudziestokilkulatkiem, a u jego boku stała trójka przyjaciół znana pod imionami John, George i Ringo. I, zupełnie tak jak pół wieku temu, podróże stanowią dla niego inspirację do dalszego tworzenia – czego najświeższym owocem jest wydany właśnie album „Egypt Station”.

Tak po prawdzie, to tytuł tego krążka nie jest jednak wcale związany z wizytą McCartneya w krainie piramid, lecz raczej z obrazem namalowanym przez byłego muzyka The Beatles przed 30 laty (który został też zresztą wykorzystany do stworzenia okładki płyty). Jak wyjaśnił legendarny rockman, połączenie słów „Egypt Station” przypomniało mu o czasach, „w których muzycy robili albumy z prawdziwego zdarzenia, a nie zbiory przypadkowych piosenek”. Materiał, który umieścił na tej płycie, ma zatem w jego koncepcji stanowić swoistą muzyczną podróż, w której każdy kolejny utwór jest na tej trasie nowym przystankiem.

Wyprawę rozpoczynamy od instrumentalnego otworu „Opening Station”, w który wplecione są odgłosy prawdziwej stacji kolejowej. Jeśli spodziewaliście się, że od razu po starcie pociąg prowadzony przez Sir Paula nabierze pełnej prędkości, to nic z tych rzeczy – pamiętajcie, że to mimo wszystko stateczny dżentelmen! Nie powinno zatem dziwić, iż pierwszym przystankiem na trasie jest spokojna, oparta na fortepianowej aranżacji ballada „I Don’t Know”, która wprowadza słuchacza w melancholijny, refleksyjny nastrój.

Już przy kolejnej stacji Macca wrzuca jednak wyższy bieg i zaczyna się prawdziwa jazda. Słuchając piosenki „Come On To Me” można odnieść wrażenie, że Paul McCartney dotarł do mitycznej Fontanny Młodości lub odnalazł wehikuł czasu – ten utwór epatuje bowiem taką energią, iż mamy wrażenie, jakby jego autor był ledwie dwudziestokilkulatkiem u progu muzycznej kariery, nie zaś 76-letnim weteranem! Dynamiczne gitary, mocna perkusja oraz dyskretnie przygrywające w tle klawisze i trąbki, a przede wszystkim pełen niewiarygodnej werwy wokal Sir Paula złożyły się na piosenkę, której nie można określić inaczej, niż jako prawdziwą rockową petardę. Dawno już Macca nie zaserwował nam tak przebojowego singla, jak „Come On To Me” – ostatnim podobnie pozytywnym utworem, jaki wyszedł spod jego ręki, był bodaj „Driving Rain”, otwierający krążek o tym samym tytule z 2001 roku.. Jeśli macie zły dzień i szukacie piosenki, która w kilka chwil poprawia humor, polecam właśnie „Come On To Me”. Działa!

Następny kawałek, „Happy With You”, nie ma wprawdzie w sobie tyle dynamiki, co „Come On To Me”, jednak jego lekkość sprawia, że słuchacza nie opuszcza dobry nastrój, w jaki niewątpliwie wprowadziła go poprzednia piosenka. Tempo znów rośnie natomiast przy kolejnych stacjach, wraz z nieco psychodelicznym, zakręconym „Who Cares” i nowoczesnym – niektórzy stwierdzą, że aż za bardzo – „Fuh You”. Przyznam zresztą szczerze, że sam mam pewien problem z tym ostatnim utworem. Początkowo wpada w ucho – i nie inaczej było w moim przypadku. Jednak po kilku(nastu) przesłuchaniach doszło do mnie, że trochę za dużo się w tej piosence dzieje – brzmi tak, jakby ktoś zebrał mnóstwo interesujących składników i nie do końca wiedząc, jak je ze sobą połączyć, wciąż upierał się, by wykorzystać je wszystkie. Podczas gdy pozostałe utwory Macca stworzył wraz ze znanym ze współpracy z Adele producentem Gregiem Kurstinem, przy nagrywaniu „Fuh You” wyjątkowo wspomógł go Ryan Tedder. Dobrze, że poprzestali tylko na tym jednym utworze – w założeniu miał to być wielki hit, a w rzeczywistości nijak ma się choćby do wspomnianego wcześniej „Come On To Me”.

W całej trackliście znajdziemy bodaj tylko jeden bardziej irytujący numer, niż „Fuh You” – mocno przekombinowany „Back In Brazil”, w którym elektronika spotyka się z ludowymi piszczałkami rodem z puszczy amazońskiej, zaś stworzona w ten sposób dziwaczna samba dwa razy wyhamowuje, by zrobić Paulowi i towarzyszącemu mu chórowi miejsce na kilkukrotne wykrzyczenie słówka „ichiban”, oznaczającego tyle, co „najlepszy” w języku… japońskim. Aż chciałoby się zapytać: gdzie Rzym, gdzie Krym…? Paul, wybacz, ale tym razem trochę przegiąłeś z tą ekstrawagancją!

Na szczęście, nie licząc dwóch wyżej wymienionych kawałków, Macca z Kurstinem zbytnio nie kombinują, zapewne wychodząc ze słusznego założenia, że oparcie kompozycji na klasycznych brzmieniach może przynieść dużo lepsze efekty, niż usilne poszukiwanie nowinek. Nie powinno zatem dziwić, że dużo lepsze wrażenie, niż „Back In Brazil” pozostawiają po sobie dwa inne utwory mid-tempo: jednocześnie świeży i nieco staroświecki „Dominoes”, a także przyciężkawy „Ceasar Rock”, pod którym spokojnie mógłby się podpisać Lenny Kravitz – zarówno tekst, jak i melodia tej piosenki są bardzo w jego stylu. Urzekające są również zawarte na „Egypt Station” ballady: stanowiąca pełen nostalgii list otwarty do dawnej miłości „Confidante” (tylko gitara akustyczna i głos Sir Paula – prosto, a klimatycznie!), wyjątkowo nastrojowa „Hand In Hand” czy „Do It Now”, mocno pobrzmiewająca późnymi Beatlesami (ma w sobie coś z „Hey Jude”!).

Końcówką działalności „Żuków” zalatują zresztą również inne utwory: „People Want Peace”, czyli pacyfistyczny apel, który spokojnie mógłby trafić na legendarny album „Abbey Road”, a także będący czytelnym nawiązaniem do pochodzącego z tej samej płyty epickiego tryptyku „Golden Slumbers /Carry That Weight/The End”, zamykający tracklistę „Egypt Station” medley „Hunt You Down/Naked/C-Link”. Z kolei niemal siedmiominutowy „Despite Repeated Warnings” brzmi jak sequel największego hitu Sir Paula z post-Beatlesowej ery, czyli nagranej z formacją Wings bondowskiej piosenki „Live And Let Die”. Tym razem opowiada jednak nie o najsłynniejszym z agentów Jej Królewskiej Mości, lecz o pewnym kapitanie, który nie zwracając uwagi na jakiekolwiek znaki ostrzegawcze, prowadzi swój okręt ku nieuchronnej katastrofie. Chociaż niektórzy dopatrują się w tej historii ewidentnego prztyczka skierowanego w stronę Donalda Trumpa i w sumie można by ją tak odczytać („The captain's crazy but he doesn't let them know it, he'll take us with him if we don't do something soon to slow him”), to jednak sam Macca wyraźnie podkreślił, że jej znaczenie jest znacznie bardziej uniwersalne – nawiązuje bowiem w zawoalowany sposób do wielu zjawisk, które obserwujemy we współczesnej polityce. Z perspektywy Sir Paula nie mniej niepokojące, niż działania obecnego prezydenta USA, są zachodzące na Ziemi zmiany klimatyczne („The captain's gonna leave us when the temperatures rise”) czy też konsekwencje, jakie na jego ojczyznę z całą pewnością spadną w wyniku Brexitu („What can we do to stop this foolish plan going through?”). Nie mam wątpliwości, że tak pełen taktu muzyk, jak Macca, nie poświęciłby aż siedmiu minut tylko po to, by poznęcać się nad samym Donaldem Trumpem – tym bardziej, że frazą „Those who shout the loudest may not always be the smartest” definitywnie można opisać wielu polityków pod każdą szerokością geograficzną (o czym, na marginesie mówiąc, polski czytelnik tej recenzji winien pamiętać w obliczu zbliżających się wyborów!).

Niejeden artysta, mając w świecie muzyki taką pozycję, jak Sir Paul, już dawno odpuściłby sobie nie tylko poruszanie w swych piosenkach trudnych wątków, ale wręcz całkowicie zrezygnował z tworzenia nowych utworów i spędzał czas w fotelu, wspominając czasy dawnej chwały i ciesząc się zasłużoną emeryturą. Niejeden – ale na pewno nie Macca! Nie tylko wciąż jest on stanie w wykrzesać z siebie takie pokłady energii, o jakich posiadanie nie podejrzewalibyśmy człowieka po siedemdziesiątce (pomijając Micka Jaggera, który momentami zdaje się być ludzką wersją króliczka z reklamy Duracella…) – ale to właśnie teraz, w "słusznym wieku", potrafił nagrać jeden z najlepszych albumów w swej solowej karierze, zadziwiający jakością, jakiej nie uświadczyliśmy w jego wykonaniu przynajmniej od czasu kultowego krążka „Chaos And Creation In The Backyard” z 2005 roku. Nie licząc opisanych wcześniej dwóch „wpadek”, które na szczęście nie wpływają zbyt mocno na ogólny obraz nowego materiału, praktycznie każdy utwór, jaki znalazł się na „Egypt Station” udowadnia, że po 13 latach od wydania „Chaos And Creation In The Backyard” Sir Paul wciąż ma nam jeszcze wiele do przekazania. A na emeryturę, na szczęście, jeszcze się nie wybiera, co sam podkreśla nie tylko w licznych wywiadach, ale i w piosence „People Want Peace”, w której deklaruje: „I'm not quitting while people are crying for more”. W istocie, aż chce się krzyknąć: Macca, czekamy na więcej!

Paul McCartney – „Egypt Station”
Premiera: 7 września 2018
Wydawca: Universal Music

Tracklista:

1. Opening Station
2. I Don’t Know
3. Come On To Me
4. Happy With You
5. Who Cares
6. Fuh You
7. Confidante
8. People Want Peace
9. Hand In Hand
10. Dominoes
11. Back In Brazil
12. Do It Now
13. Caesar Rock
14. Despite Repeated Warnings
15. Station II
16. Hunt You Down/Naked/C-Link

Komentarze: