Nasza recenzja

The Last Stand

Od kilku ładnych lat Sabaton działa niczym dobrze naoliwiona machina wojenna: w regularnych odstępach czasu wypuszcza, niczym pociski, kolejne płyty. Dwuletni cykl, jaki stał się tradycją zespołu od 2008 roku i tym razem został zachowany: 2 lata po ostatnim albumie studyjnym, "Heroes", światło dzienne ujrzał jego następca, któremu nadano tytuł "The Last Stand".

Jak wyjaśnił Joakim Brodén – wokalista i lider Sabatonu – w niedawnym wywiadzie udzielonym specjalnie dla naszego portalu, tytuł najnowszego dzieła grupy nie ma wcale sugerować rychłego zakończenia działalności przez zespół (czego obawiało się wielu fanów), a jedynie nawiązywać do tematyki zamieszczonych na nim utworów. Tym razem Jocke i spółka skupili się bowiem na opowiedzeniu historii szeroko rozumianych „ostatnich bitew” – takich, które na trwale zapisały się w historii ludzkości.

Co ciekawe, tym razem zespół w poszukiwaniu tematów na piosenki sięgnął bardzo daleko w przeszłość – jak nigdy dotąd, nawet mając w pamięci album "Carolus Rex” (w całości poświęcony dziejom szwedzkiego imperium z przełomu XVII i XVIII wieku) czy opowiadającą o Wikingach, bardzo popularną wśród fanów piosenkę „Swedish Pagans”. Trzeba przyznać, że ten zabieg wyszedł Sabatonowi na dobre – sam Jocke śmiał się, że nie można wiecznie śpiewać o czołgach, i… chyba coś w tym jest. Nie dość, że sięgnięcie głębiej w przeszłość pozwoliło zespołowi na trochę inny sposób prowadzenia opowieści – to jeszcze wydaje się, że wymusiło również skomponowanie melodii wypełnionych bardziej niż zwykle różnorodnymi aranżacjami.

Już początek albumu przynosi pierwsze zaskoczenie: podczas gdy do tej pory zasadą było, że utwór otwierający płytę od pierwszych sekund pruje niczym dywizja pancerna na pełnej prędkości, tym razem witają nas fanfary głośnych trąb i głośne "hu–ha", które w połączeniu z ciężkimi bębnami ma imitować dźwięk maszerujących hoplitów. Tak – hoplitów! Oto bowiem wraz z Sabatonem udajemy się w podróż w czasie, którą rozpoczynamy tym razem wyjątkowo dawno – bo aż 2,5 tysiąca lat temu. Wystarczy zerknąć na tytuł utworu – "Sparta" – i już wszystko jasne. Dość spokojne, wręcz dostojnie brzmiące zwrotki przechodzą w szybsze refreny w opowieści o osławionych trzystu wojach, którzy pod wodzą Leonidasa stawili pod Termopilami czoła dużo liczniejszej armii Persów. Od razu bije po uszach to, co zawsze było jednym ze znaków rozpoznawczych Sabatonu: towarzyszące mocnemu głosowi Jockego nie mniej donośne chórki.

Z kolejnym utworem, "Last Dying Breath", wracamy na chwilę do bliższych nam czasów – to opowieść o bohaterskiej obronie Belgradu przed potężnymi armiami Austro–Węgier i Niemiec u progu I wojny światowej. Przyznam szczerze, że czysto muzycznie to bodaj najmniej udana kompozycja na płycie – brzmi po prostu jak kolejna inkarnacja utworów pochodzących z dwóch ostatnich płyt – "Killing Ground" i "No Bullets Fly". Nie zrozumcie mnie źle: to nie jest zła piosenka! Ale nie ma w niej nic, czego już wcześniej nie słyszeliśmy – a z kolei wspomniane dwa "pierwowzory" brzmiały trochę bardziej oryginalnie.

Na szczęście, po tej małej wpadce jest już tylko lepiej. W trzecim, znanym już większości fanów utworze "Blood Of Bannockburn" (drugi singiel z płyty) cofamy się znowu o kilkaset lat wstecz. Tym razem lądujemy na pograniczu szkocko–angielskim, gdzie w 1314 roku armia szkocka pod wodzą Roberta Bruce'a starła się z ponad dwukrotnie silniejszymi wojskami angielskimi – i, pomimo wielkich strat, wygrała. Szybki, dynamiczny utwór doskonale oddaje klimat zdarzeń, o których opowiada, w czym niemała zasługa wykorzystania w nim tradycyjnego, szkockiego instrumentu, jakim są dudy, które cudownie splatają się tu z gitarami i perkusją. Aż chce się od razu sięgnąć na półkę z filmami i odpalić DVD z filmem "Braveheart"!

Po "Blood Of Bannockburn" przychodzi czas na "Diary Of An Unknown Soldier", który to utwór w rzeczywistości stanowi krótkie, mówione intro do kolejnej piosenki – "The Lost Battalion". Kawałek, który był pierwszym singlem z "The Last Stand", opowiada historię dziewięciu amerykańskich kompanii, które pod koniec I wojny światowej w Lesie Argońskim we Francji zostały odcięte od reszty armii przez przeważające siły niemieckie – i jednak, mimo ciężkich strat, przetrwały. Pod względem brzmieniowym ten utwór stanowi swoistą kwintesencję muzyki Sabatonu – chórki, mocna perkusja i spokojne gitarowe solo przywodzą zdają się brzmieć jakby znajomo ("Carolus Rex"?). Mimo to, w przeciwieństwie do "Last Dying Breath", "The Lost Battalion" nie wzbudza we mnie poczucia, jakbym słuchał piosenki z recyklingu – może to zasługa nietypowego brzmienia perkusji, w której dźwięki wpleciono odgłosy wystrzałów z karabinów...?

"Rorke's Drift" z kolei to wartko płynący kawałek, oparty na szybkich riffach granych na zmianę przez obu gitarzystów zespołu – Thobbego Englunda i Chrisa Rörlanda – i dynamicznej perkusji. Dość podobnie skomponowanym utworem jest "Hill 3234", który ma jednak nieco cięższy klimat, niż "Rorke's Drift" – jeszcze donośniejsza jest perkusja, zaś riffy bardziej szarpane, co nadało całej piosence dość ostrego charakteru. Oba piosenki zabierają nas w podróż w miejsca, w które Sabaton dotąd nie zaglądał – pierwsza opowiada o potyczce, która rozegrała się w 1880 roku w Afryce, zaś druga – w Afganistanie – i to zaledwie przed 27 laty.

Dwa wyżej wspomniane utwory rozdziela bodaj najlepsza kompozycja na płycie – tytułowy "The Last Stand". Zaczyna się... ciszą. Z niej wynurza się powoli dźwięk kościelnych dzwonów, które biją coraz głośniej – aż wreszcie pałeczkę przejmują właściwe instrumenty. Tym razem najmocniej wybijają się instrumenty klawiszowe – to właśnie one wyznaczają rytm całej melodii i do nich dostosować się muszą pozostałe instrumenty. Do tego dochodzi bodaj najlepszy na całym albumie, wyrazisty wokal Jockego i nieodłączne chórki, które, choć czasem mogą wydawać się zbędne – tu budują niesamowity nastrój. Szczególnie intrygująco wypada fragment następujący po solówkach (mamy tu do czynienia z rzadką sytuacją, w której delikatne solo gitarowe przechodzi w mocniejsze... klawiszowe). Wszystko to tworzy naprawdę świetną otoczkę dla opowieści o bohaterskich gwardzistach, którzy w 1527 roku w trakcie oblężenia Rzymu tak długo odpierali natarcia habsburskich wojsk, że ściganemu przez najeźdźców papieżowi Klemensowi VII udało się ujść z życiem. I pomyśleć, że tak udany utwór, w którym jak mantra przewija się wers "in the name of God", potrafili napisać wychowani w laickiej kulturze Szwedzi...!

"Shiroyama", czyli trzeci singiel z tej płyty, opowiada o wydarzeniach znanych choćby z filmu "Ostatni Samuraj" z Tomem Cruisem. To bodaj najbardziej zaskakująca kompozycja na tej płycie! Jest to bardzo melodyjny kawałek, w którym nie mniej istotną rolę, niż gitary, odgrywają syntezatory – przez co przypomina raczej dokonania zespołu Battle Beast, niż Sabatonu. Nie ma wątpliwości, że jeśli jakikolwiek utwór z tego albumu miałby szansę zaistnieć w mainstreamowych radiach, to właśnie ten. Brzmienie "Shiroyamy" jest na tyle delikatne – wręcz na pograniczu popu i metalu! – że nawet najpopularniejsze stacje nie powinny mieć większego problemu z jej puszczeniem.

Wreszcie dochodzimy do utworu, którym prawdopodobnie najbardziej emocjonować się będą fani w naszym kraju – "Winged Hussars". Jak łatwo zgadnąć, to kolejna pozycja z cyklu "polskich" piosenek Sabatonu – od pamiętnego "40:1" już piąta, która nawiązuje do dziejów naszego kraju. Z jednej strony, może nas cieszyć, że szwedzki zespół tak mocno zainteresował się historią Polski, gdzie ma przecież pokaźne grono fanów. Z drugiej wszakże nietrudno odnieść wrażenie, że w innych krajach patrzy się na to co najmniej z dużym przymrużeniem oka. Trzeba jednak przyznać, że "Winged Hussars" to naprawdę udany utwór – i to pomimo faktu, że jest dość podobną kompozycją do "Uprising" czy "The Art Of War". Jestem pewien, że wers "And then the winged hussars arrived!" będzie robił furorę na wszystkich koncertach – w Internecie w każdym razie już robi... Poza tym, jakby na to nie patrzeć, w obecnych czasach ten kawałek ma spory potencjał marketingowy – nie dość, że opowiada o bodaj najświetniejszym zwycięstwie w historii polskiego oręża, to jeszcze jest to przecież historia o Janie III Sobieskim, który na czele swej husarii uratował Wiedeń przed splądrowaniem przez islamskich najeźdźców w postaci Turków. W Polsce na pewno należy się spodziewać po najbliższych koncertach Sabatonu istnego zalewu koszulek ze skrzydlatymi motywami!

Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – nie inaczej jest też z płytami. Regularną część tracklisty zamyka utwór "The Last Battle", który nie tylko ze względu na tytuł stanowi świetne zamknięcie albumu. Kawałek, w którym Sabaton jedyny raz na tym albumie powraca do swojej ulubionej II wojny światowej, by opowiedzieć o potyczce, w której amerykańscy i niemieccy żołnierze walczyli po tej samej stronie barykady, nie jest może najbardziej godnym zapamiętania numerem na tej płycie, jednak z pewnością ma w sobie to "coś", co sprawia, że chciałoby się więcej. Na szczęście, dla najwierniejszych fanów zespół przygotował też poszerzone wersje albumu, na których w różnych konfiguracjach można znaleźć bonusowe kawałki – w tym covery Judas Priest i Iron Maiden. Jeśli będą brzmiały choć w połowie tak epicko, jak sabatonowa wersja "Twilight Of The Thunder God" z repertuaru Amon Amarth – to nie ma co się wahać, tylko kupić edycję rozszerzoną!

Być może dla wielu słuchaczy "The Last Stand" będzie po prostu kolejnym albumem, na którym Sabaton nie pokazał nic oryginalnego. Być może dla wielu będą to po prostu kolejne inkarnacje ciągle jednych i tych samych kompozycji z przeszłości. Z całą pewnością – co powyżej podkreślałem kilkukrotnie – pewne podobieństwa do starszych utworów są – i to czasem tak silne, że nie możemy oprzeć się wrażeniu, że "to już było". Należy jednak zadać sobie pytanie, czego oczekujemy od takich zespołów, jak Sabaton? Zespół na przestrzeni lat wykreował własny, charakterystyczny styl grania i trudno oczekiwać, by zbytnio eksperymentował z własnym brzmieniem. Oni po prostu chcą pozostać sobą, od czasu do czasu pozwalając sobie na trochę odmienną kompozycję – na tym albumie taką jest choćby "Shiroyama". I chyba tego właśnie chcą od nich fani – by Sabaton był po prostu... Sabatonem. To właśnie nieskomplikowane, ale potężne – nawet, jeśli czasem nieco zbyt wzniosłe – piosenki sprawiły, że dziś na ich koncerty przyjść potrafią dziesiątki tysięcy fanów. Trudno zatem oczekiwać, by nagle porzucili drogę, która przysporzyła im tak wielkiej popularności i dała możliwość spełnienia marzeń, o których jeszcze parę lat temu nie śmieli głośno mówić – jak choćby bycie headlinerem Sweden Rock Festival.

Tym, czego można od nich wymagać, jest wszakże to, by w swej sztuce się konsekwentnie doskonalili – i trzeba przyznać, że z każdym albumem ich brzmienie jest coraz bardziej dopracowane. Widać, że Jocke i basista Pär Sundström coraz lepiej radzą sobie jako kompozytorzy i miejmy nadzieję, że będą się w tym zakresie z biegiem lat jeszcze bardziej rozwijać. Niestety, nie będzie towarzyszył im już Thobbe Englund – ten utalentowany gitarzysta zapowiedział niedawno, że po premierze albumu opuszcza Sabaton, bo chce prowadzić nieco spokojniejsze życie. A szkoda, bo jego solowe płyty pokazują, że jest bardzo utalentowanym kompozytorem i z pewnością mógłby wiele jeszcze dać Sabatonowi.

Warto odnotować, że po raz kolejny za brzmienie całości materiału odpowiadał Peter Tägtgren – utalentowany producent znany ze współpracy choćby z Amon Amarth czy Tarją. Trzeba przyznać, że lepszego producenta Sabaton nie mógłby chyba znaleźć: Tägtgren potrafi tak zmiksować wszystkie instrumenty i efekty dźwiękowe, że żaden nie wysuwa się zbyt mocno ponad inne i wszystko ze sobą doskonale współgra. To duży plus, bo czasem metalowe utwory stanowią jedną wielką ścianę dźwięku i trudno wyłapać niektóre elementy – a tutaj da się wyodrębnić w zasadzie wszystkie. Jako ciekawostkę zaś dodam, że wśród osób, których głosy słychać w chórkach, znalazła się na utworach z "The Last Stand" sama Floor Jansen – na co dzień wokalistka Nightwisha, prywatnie związana z perkusistą Sabatonu – Hannesem Van Dahlem.

"The Last Stand" nie jest zapewne najwybitniejszą płytą metalową wydaną w tym roku. Nie jest chyba też najlepszym albumem w dyskografii Sabatonu – mimo wszystko, wciąż wyżej cenię wydany przed czterema laty album "Carolus Rex". Jest jednak dokładnie tym, na co liczyli chyba wszyscy fani tego zespołu: kolejną porcją epickich utworów, które nie dość, że zabiorą nas w muzyczną podróż w przeszłość – to jeszcze będą potrafiły "skopać tyłki" na koncertach. A chyba o to właśnie chodziło, prawda?

Sabaton – "The Last Stand"
Premiera: 19 sierpnia 2016
Wydawca: Nuclear Blast

Dystrybutor w Polsce: Mystic Production

Tracklista:

01. Sparta
02. Last Dying Breath
03. Blood Of Bannockburn
04. Diary Of An Unknown Soldier
05. The Lost Battalion
06. Rorke’s Drift
07. The Last Stand
08. Hill 3234
09. Shiroyama
10. Winged Hussars
11. The Last Battle

Bonusy:

12. Camouflage
13. All Guns Blazing
14. Afraid To Shoot Strangers

Komentarze: