Trzydziestą rocznicę swojego debiutu zespół Wilki postanowił uczcić w najlepszy możliwy sposób – wydaniem nowej, długo wyczekiwanej przez fanów płyty „Wszyscy marzą o miłości”. Zawierający 10 przebojowych, premierowych utworów krążek pojawił się w sklepach pod koniec września, z miejsca podbijając serca fanów tej kultowej polskiej formacji. Kilka dni później zdzwoniliśmy się z liderem, wokalistą i założycielem zespołu – Robertem Gawlińskim, by porozmawiać o tym świetnym albumie oraz powspominać trzydzieści lat działalności grupy. Zapraszamy do lektury!
Rozmowę w imieniu portalu wyspa.fm przeprowadził Mateusz M. Godoń.
***
MATEUSZ: Rozmawiamy niedługo po premierze Waszej najnowszej płyty „Wszyscy marzą o miłości”, która ukazała się 6 lat po swojej poprzedniczce „Przez dziewczyny”. Czemu kazaliście fanom czekać tak długo?
ROBERT: Na pewno duży w tym udział tych 2 lat pandemii i tych wszystkich lockdownów – nie było sensu wydawać płyty, ani też się nie chciało tak za bardzo jakoś intensywnie nad nią pracować. W efekcie my pracowaliśmy nad tą płytą łącznie dwa lata, a może nawet dwa i pół roku z Kubą Galińskim i z chłopakami z zespołu. Nagraliśmy w sumie ze 28 piosenek – na płytę weszło 10. To trwało. To był długi proces i mam nadzieję, że następne wydawnictwo będzie szybko, może nawet w przyszłym roku.
MATEUSZ: Super by było! Ta nowa płyta jest taka dosyć retrospektywna – czy to w tekstach, czy w brzmieniu, które wyraźnie nawiązuje do lat dziewięćdziesiątych. Czy to jest celowy zabieg?
ROBERT: Tak, zdecydowanie! Szczerze mówiąc, mi nie za bardzo podoba się już ten sound, który teraz jest modny. Nie uważam, żeby to było jakieś szczególnie interesujące – szczególnie mówię tutaj o polskiej muzyce pop. To są takie wzory jakby wyjęte gdzieś tam z zachodnich produkcji. Zresztą, wydaje mi się, że lata dziewięćdziesiąte to jest ten moment, kiedy skończyła się zajebista era muzyki. A poza tym, wiesz co, powiem szczerze, że nie należy ode mnie oczekiwać, jeżeli chodzi o Wilki, takiego właśnie grania pod publiczkę. W przypadku Wilków zależy mi na tej publiczności, która myśli i która chce słuchać tekstów – i wydaje mi się, że Wilki zawsze były zespołem dla trochę wrażliwszych ludzi. Oczywiście mieliśmy kilka okresów boomu – a to za sprawą paru hitów na początku lat dziewięćdziesiątych, a to później za sprawą „Baśki”. I być może wielu fanów, których mamy w tej chwili, gdyby nie ta Baśka, pewnie by w ogóle nie poznało Wilków. Ale ja jednak bardziej szanuję tych fanów, którzy znają Wilki, a nie „Baśkę”. To jest jednak chyba zrozumiałe.
MATEUSZ: Jasne! Wróćmy jednak do najnowszego krążka! Płytę otwiera kawałek „Ty jak nikt”, który w warstwie tekstowej pozostawia dość szerokie pole do interpretacji. Bo do kogo Ty, jako podmiot liryczny tego utworu, właściwie się zwracasz? Do muzyki, czy może do Twojej żony Moniki?
ROBERT: Zdecydowanie to jest taka oda do Moniki... do muzyki! Przepraszam, już teraz to mnie zamotałeś [śmiech]. Bardzo długo pisałem ten tekst. Długo się zastanawialiśmy z Kubą [Galińskim – przyp. red.], czy powinien być ten podmiot liryczny utworu zarysowany, bo był na początku – ale w końcu Kuba stwierdził, że fajnie by było jakby każdy musiał się domyślać, bo to jest zawsze jakaś dodatkowa zabawa w słuchaniu płyty. I tak zostawiłem. A teraz chyba trochę żałuję, bo wielu ludzi uważa, że bohaterką piosenki jest kobieta, a to jest jednak muzyka. Zależało mi na tym utworze. Chciałem, żeby to był singiel, ten na wydanie płyty – ten, którym za chwilę będzie utwór „Duchy” z teledyskiem i promocją – ale okazało się, że dla radiów komercyjnych to jest zbyt rockowy numer. A moim zdaniem to w ogóle nie jest rockowy numer, tylko raczej taki numer... surferski.
MATEUSZ: Jeśli chodzi Ci o to, że jest lekki i płynie w nim mnóstwo emocji – to masz rację!
ROBERT: Tak, i wiesz, ja go chyba najbardziej lubię z całej płyty. Mam do niego jakiś sentyment, bo to właśnie on pomógł podjąć decyzję, w którą stronę my poszliśmy z Kubą na tej płycie. Numerów miałem dużo, Kubie się sporo podobało i na początku wyselekcjonowaliśmy chyba 6 czy 8 kawałków. Ale jak poszliśmy już w stronę taką właśnie konkretną, czyli taką retrospektywę lat dziewięćdziesiątych stworzoną na nowo, no i brzmiącą zdecydowanie współcześnie, to się nagle okazało, że wiele numerów odpadło. Wydaje mi się, że płyta jest bardzo spójna – i stylistycznie, i również pod względem tekstów. Pewnie wybiegnę tutaj naprzeciw Twojego pytania – bo tak, to był okres pandemii i strasznie, strasznie walczyłem ze sobą, żeby nie pisać o polityce i o tym całym gównie [śmiech]. Chciałem, żeby ta płyta miała właśnie taką jasną wymowę. Gdzieś tam padały mądre rzeczy – czasami jak się udało, bo nie zawsze udaje się powiedzieć coś mądrego. Ale zależało mi na tym, żeby to miało taki jaśniejszy wymiar – żeby nie było tego mroku, ciemności. Jest taki utwór na tej płycie „Widzę cię wszędzie”. To był początkowo utwór bardzo mocno polityczny. Ten, kto mówi „widzę cię wszędzie”, w pierwotnym zamyśle był jak ten Wielki Brat czy ktoś taki. Ale pomyślałem sobie, że to nie ma sensu i po prostu napisałem ten tekst na nowo.
MATEUSZ: Wiesz, właśnie to, o czym mówisz, zwróciło moją uwagę od pierwszego przesłuchania tego materiału – że ta płyta jest, po pierwsze, bardzo spójna, a po drugie, pozwala się oderwać od tej codzienności, od tego szumu medialnego, od tej wszechobecnej polityki. Ona jest taką „feel good” płytą, można rzec.
ROBERT: Fajnie, że to tak odbierasz, bo zależało mi na tym bardzo! Ja już też tego wszystkiego mam dosyć, po prostu już mam po dziurki w nosie tego, co się dzieje w Polsce i na świecie. Naprawdę. Ale widzę, że ludzie też są sfrustrowani i chciałem, by ta płyta pozwalała choć na chwilę się od tych złych emocji odłączyć. A jeszcze wracając do jej brzmienia – mam na YouTubie takie swoje ulubione, stare historie muzyczne, których lubię posłuchać i chłonąć ich ducha. Może się zdziwisz, ale uwielbiam takiego starego rocka amerykańskiego, jeszcze przed hard rockiem, czyli Johnny'ego Casha, te klimaty. Wiesz, u nas to się mówi, że to jest country – a oni to byli goście, którzy stali się podwaliną białego rocka, prawda? Jest taki koncert, mój ulubiony z Illinois chyba z 1995 roku. Ostatni taki wielki koncert tych wielkich: Kris Kristofferson, Waylor Jennings, Willie Nelson oraz Johnny Cash. Po prostu petarda!
MATEUSZ: Słuchaj, to teraz jeszcze a propos singli: wspomniałeś już piosenkę „Duchy”, z której przebija dla mnie taka trochę tęsknota, pewna eteryczność. Czemu akurat ten utwór wybraliście na kolejny singiel?
ROBERT: Robiliśmy takie małe rozeznanie wśród przyjaciół i zaprzyjaźnionych radiowców i najwięcej osób na niego wskazywało i na „Ćmę”, a poza tym on się chyba dobrze wpisuje w taki krajobraz jesienny. To nie jest zbyt wesoła piosenka, ale teledysk zrobiliśmy strasznie jasny, taki eteryczny. Reżyserowała Olga Czyżykiewicz, która zrobiła dla nas klip do „Na krawędzi życia”. Ten utwór mi przypomina najlepsze momenty z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych - być może to jest nawet takie cofnięcie gdzieś dalej, bo trochę czuć w nim i The Cure, i The Smiths – może nawet bardziej The Smiths. I zdecydowanie słychać w nim Wilki, więc to taki numer, który wydawał mi się fajny w porównaniu z innymi utworami na tej płycie jako taki jesienny singiel.
MATEUSZ: Coś w tym jest! Po raz kolejny na tej płycie pojawia się kilka utworów, w których teksty napisane są przez Twoją żonę Monikę – co jest taką jakby kontynuacją tendencji z poprzedniej płyty, bo wcześniej to się aż tak często nie zdarzało, gdyż to były głównie Twoje teksty. Skąd ta zmiana w ostatnich latach, że tych tekstów Moniki jest więcej?
ROBERT: Wiesz, to jest fajna zabawa! My jesteśmy ze sobą od bardzo dawna – za chwilę będzie około 40 lat. Często gadamy ze sobą do późna w nocy, jedząc kolację, pijąc wino i fajnie się czując po prostu razem. Natomiast czasem fajnie coś zrobić twórczego wspólnie. Zamiast grać w scrabble, to po prostu siadamy, ja biorę kartkę, Monika bierze kartkę, sączymy herbatkę czy winko i po prostu bawimy się w pisanie tekstu. Ustalamy sobie temat, puszczamy sobie utwór i piszemy. Niekiedy zdarza się tak, że ja mówię „dobra, to pisz do tego numeru, a ja będę pisał do tamtego”. Idę na balkon – bo ja palę papierosy i często wieczorami popalam – więc pykam papieroski z jakąś kawką i po prostu ja pisze do jednego numeru, a Monika do drugiego. I takie wieczory też są fajne. Wiesz, to też jest jakaś forma gimnastyki umysłowej, która fajnie oczyszcza głowę, można się oderwać od trosk, które każdego dotykają. Mnie w tym roku zmarli i tata i mama, więc można powiedzieć, że zostałem osierocony. Często te myśli do mnie przychodziły – a kiedy pisałem, mogłem przynajmniej się od nich trochę oderwać.
MATEUSZ: Moje wyrazy współczucia z powodu śmierci rodziców! Ale przejdźmy do trochę weselszych tematów, choć też związanych poniekąd z wątkami rodzinnymi. Otóż jest na płycie piosenka napisana i zaśpiewana przez Twojego syna Beniamina – „Podzielony świat”. Na poprzedniej płycie Beniamin też już śpiewał piosenki, ale tym razem zrobiliście nawet z tego singiel z teledyskiem. Czy to jest znak, że powoli przekazujesz troszkę pałeczkę w zespole swoim synom?
ROBERT: Wiesz, moi koledzy i synowie mają pełnoprawny głos w zespole Wilki. I ja po prostu powiedziałem: „Panowie, mam sześć zajebistych numerów na płytę, ale jest wakat, są przynajmniej cztery miejsca – jak chcecie, komponujcie, przysyłajcie i zobaczymy, co z tego wyjdzie”. I to trwało, trwało, trwało. Ostatecznie tylko Benio przysłał mi dwa numery. Pozostałym chłopakom jakoś nie bardzo dobrze się pracowało, zresztą sami mówili, że w pandemii nic im do głowy nie przychodziło i w ogóle to był taki okres fatalny, że chcieliby o tym zapomnieć. No ale Beniamin napisał dwa numery, zaśpiewał i jeden z nich wszedł na płytę.
MATEUSZ: A jak w ogóle się czujesz od kilku lat występując w zespole z synami? Odkąd obaj są w składzie, ten zespół stał się na wskroś rodzinny. Jak w ogóle funkcjonuje się w takim układzie, który jest jednocześnie układem rodzinno-zawodowym?
ROBERT: Już lepiej być nie może, wydaje mi się! W tej chwili ten zespół jest po prostu naprawdę moją rodziną i to tak, jak zawsze chciałem, żeby było, żeby to było po prostu wilcze stado – tak jak się zresztą nazywa fanklub zespołu – żeby to była po prostu taka rodzinna atmosfera. Nie zawsze się to udaje, bo z ludźmi praca jest zawsze skomplikowana i nie jest łatwo ułożyć sobie dobre relacje w zespole. Strasznie żałuję wielu kolegów, innych mniej. Ale wielu kolegów, którzy grali z nami, czasem mi brakuje – na przykład Huberta, który odszedł z Wilków, żeby ratować swoje małżeństwo, długo razem graliśmy, zżyłem się z nim. Ale jego następca, Adam Kram, super wkleił się w band, jest bardzo dobrym bębniarzem i świetnym gościem, bezkonfliktowym, spokojnym. Trudna była też dla mnie rozmowa, którą musiałem odbyć z Marcinem Ciempielem, którego bardzo cenię – uważam, że to prawdopodobnie najlepszy rockandrollowy basista w Polsce. Ale wiedziałem, że Emanuel czeka już bardzo długo na moje zaproszenie do zespołu, że jest gotowy, więc w końcu musiałem powiedzieć Marcinowi, jak wygląda sytuacja. Nie była to ani miła dla mnie rozmowa, ani też na pewno jakiś fajny czas dla niego. Ale cóż, teraz mam rodzinę w zespole i jest w nim bardzo dobrze. Wiesz, nie ma żadnych scysji, nie kłócimy się o nic. Właściwie wszystko jest jakieś takie proste, a jak są jakieś problemy, załatwiamy je patrząc sobie w oczy i to jest bezcenne. I myślę, że tak powinno zostać już do końca.
MATEUSZ: A powiedz mi, jak w ogóle zbudować taką świetną relację rodzinną, tak dobrze funkcjonującą na przestrzeni lat – jeszcze tym bardziej będąc muzykiem, czyli nie będąc w domu zawsze w trakcie dorastania chłopaków?
ROBERT: Powiem Ci szczerze, że ja przestałem grać w Wilkach, jak się urodzili chłopcy, właśnie po to, żeby mieć z nimi kontakt. Zacząłem karierę solową, co oznaczało, że po prostu miałem czas na to, żeby być w domu, bo już nie jeździłem na wielkie trasy, tak jak z Wilkami. Po prostu grałem w weekendy, a resztę czasu spędzałem z dziećmi, nie jeździłem na miesięczne trasy. Bardzo sobie to cenię, bo w tej chwili myślę, że właśnie też ta moja decyzja wtedy, w 1994 roku chyba, że zawieszamy Wilki, pozwoliła mi na taki kontakt z synami i między innymi dzięki temu jesteśmy taką fajną rodziną. To zawsze jest coś za coś – ja po prostu w pewnym sensie zrezygnowałem z robienia wielkiej kariery z Wilkami, żeby wychować synów, żeby wychować ich z Monią. A przy okazji też trochę się odtrułem – przestałem pić, zacząłem jeździć na rowerze. Dużo rzeczy się zmieniło. Żeby mieć kontakt z synami, nie mogłem prowadzić takiego trybu życia jak przedtem – i myślę, że to się odbiło w pozytywny sposób na moim zdrowiu psychicznym i fizycznym. Także ta decyzja moim zdaniem była dobra. Siedem lat nie graliśmy z Wilkami i nic się nie stało. Wróciliśmy i właściwie okazało się, że jednak zespół przetrwał próbę czasu. Te pierwsze koncerty, ten comeback dwa lata przed „Baśką” – pamiętam, jak ludzie reagowali, bo mieliśmy właściwie tylko pojechać na jeden tour, na jedną trasę, taką wakacyjną, ale nagle się okazało, że przyjęcie było takie, iż całe miasta wylegały po prostu jak graliśmy na rynkach i ludzie śpiewali razem z nami piosenki. Ciary na plecach. Wiedzieliśmy, że to chyba nie będzie tak, że przerwiemy znowu, tylko że nagramy kolejną płytę. I tak się stało.
MATEUSZ: Właściwie miałem teraz zamiar spytać właśnie o taki moment – mocne wspomnienie z tych 30 lat zespołu, bo właśnie świętujecie to 30-lecie od premiery debiutanckiej płyty. I czy to właśnie był ten moment, czy może masz jakiś inny, który zapadł Tobie w pamięć jako najbardziej znaczący dla Ciebie i Wilków?
ROBERT: To był na pewno jeden z tych ważnych momentów. Pierwszym to w ogóle było założenie zespołu, bo przecież w studiu zostałem osierocony przez Adama Żwirskiego, mojego przyjaciela w tamtym czasie – wiązałem z nim bardzo duże nadzieje. Myślałem, że pociągniemy razem właśnie ten wózek, a Adaś po prostu... Wiesz, to nie był ćpun, ale po prostu pojechał kiedyś na Stare Miasto i ktoś go namówił na jakieś dragi, podobno heroinę i po prostu umarł. Udusił się wymiotami na trawniku. A koledzy gdzieś tam obok grali na gitarach i śpiewali, i było wesoło – nie zwrócili uwagi, nie zauważyli, że chłopak nie oddycha. Mimo tej trudnej sytuacji bardzo nie chciałem przekładać terminów studia, tylko już nagrać tę płytę, więc musiałem poprosić o pomoc muzyków z zewnątrz. Więc oprócz Michała Rollingera i Mikisa Cupasa, który już wtedy grał w Wilkach na gitarze, album nagrywali z nami Krzysztof Ścierański, wtedy pierwsza gitara basowa w Polsce i Marek Surzyn, który w tamtym czasie też był chyba jednym z największych bębniarzy. To byli totalni zawodowcy. A później tak naprawdę od nowa musiałem złożyć zespół, bo w tym czasie rozstaliśmy się z Michałem Rollingerem, no i zaczęliśmy grać od nowa. I to było tak, że zespół był właściwie niegotowy na takie sukcesy. Ja nie spodziewałem się takiego sukcesu. Nikt się nie spodziewał! I nagle wychodzimy, raptem po miesiącu prób, zespół taki nieograny, niezgrany jeszcze i gramy w hali na 6000 ludzi. Nic dziwnego, że wiele z tych koncertów nie było udanych. Nie mieliśmy sprzętu w ogóle, w zasadzie nie byliśmy zawodowymi muzykami. I to było bardzo trudne. Później nagraliśmy drugą płytę „Przedmieścia”, trochę bardziej rockową. To była taka pierwsza płyta naprawdę zespołowa, bo pierwsza płyta „Wilki” to właściwie był mój solowy projekt. Natomiast „Przedmieścia” to już była bardziej zespołowa robota i jestem bardzo zadowolony też z tej płyty. Uważam, że to jest kawał fajnej muzy – jak na owe czasy, oczywiście, ale wiele numerów też przetrwało moim zdaniem próbę czasu i z przyjemnością lubię wracać do tego materiału. A później, kiedy to wszystko się już udało, kiedy doszedł do nas Andrzej Smolik, ta siła muzyczna i siła wrażliwości Wilków zaczęła rosnąć, akurat urodzili się chłopcy, a w zespole myśmy po prostu też już ledwo wytrzymywali to ciśnienie, ciągłe wspólne wyjazdy samochodem. Trzeba pamiętać – to były początki lat dziewięćdziesiątych. Jeździliśmy jakimś dostawczym mercedesem przerobionym na osobowy, tam nie było czym oddychać, spaliny się dostawały do środka – jakieś koszmarne warunki. Oprócz tego, nie było autostrad, tak jak teraz, i na przykład do Poznania z Warszawy jechało się 6 godzin. To był ciężki czas i mocno był zakrapiany różnymi substancjami, żeby zasnąć w ogóle w tym samochodzie, trzeba było walnąć ze dwa piwa. Byłem tym wszystkim zmęczony. I to był taki moment, że przewartościował u mnie pewne rzeczy, poczułem, że to nie jest tak, jak zakładałem na początku. Chciałem, żeby ten zespół był jak rodzina, ale koledzy się trochę nie sprawdzili. Dlatego powiedziałem: „Panowie, ja robię solową płytę, wy róbcie co chcecie – spotkajmy się za dwa czy trzy lata i stwórzmy znowu fajny team”. I tak się stało. Ja nagrałem solową płytę, Mikis i Bruno mieli swój projekt o nazwie Hopsa. Marcin Szyszko zaczął grać z Pati Yang. W każdym razie to były takie ważne momenty – ten pierwszy – wielki sukces płyty i ten drugi, kiedy musieliśmy się rozstać. A trzeci też bardzo ważny to był ten wcześniej wspomniany comeback. Zagraliśmy na próbie utwór „Urke” – okazało, że żre jak skurczybyk i wiedzieliśmy, że warto nagrywać płytę, bo to miał być pierwszy singiel. A „Baśka” powstała przypadkiem – miał to być w ogóle taki numer wrzucony na lato. Więc podsumowując, to były takie trzy ważne momenty.
MATEUSZ: Skoro już wspomniałeś o różnych projektach, można rzec, poza-Wilkowych – ostatnio dosyć często się udzielasz w różnego rodzaju duetach, czy to ze Smolastym, czy z Patrycją Markowską. Skąd w ogóle pomysł, żeby zacząć wychodzić poza Wilki i swoje własne solowe projekty, współpracować z innymi artystami, czasami z zupełnie innej muzycznej bajki?
ROBERT: Czasami, nie tak często jak wszyscy inni artyści, śpiewam duety – tak naprawdę do tej pory zaśpiewałem tylko dwa duety. To był utwór, który skomponowałem Patrycji, bo wydaje mi się, że tylko ona mogła zaśpiewać tego rodzaju balladę tak dobrze - w ogóle, to jest dziewczyna, która jest urodzona moim zdaniem do ballad, jak Sheryl Crow. A ze Smolastym to było po prostu przemiłe spotkanie. Wiesz, graliśmy wspólny koncert, Smolasty wyszedł z propozycją – „Robert, czy nie zaśpiewałbyś ze mną?”. Z przyjemnością się zgodziłem. I tak powstała „Perła na dnie” – on napisał pierwszą, a ja napisałem drugą zwrotkę do tego utworu, ja napisałem bridge, a on napisał refren - i nagraliśmy utwór. A teraz jest ten kawałek „Pijemy za lepszy czas”, który jest konsekwencją tej naszej pierwszej współpracy.
MATEUSZ: A jest jakiś artysta, którego masz tak na oku, że myślisz sobie: „o, fajnie by było z nim kiedyś coś nagrać!”?
ROBERT: Tak, to jest na przykład Organek – z nim bym chętnie wszedł w jakąś taką kooperatywę muzyczną! Myślę, że moglibyśmy sobie fajnie pograć i pośpiewać, pogadać... Zresztą, myślę, że byłaby taka współpraca, ja z gitarą, on z gitarą – moglibyśmy sobie po prostu siedzieć i grać, aż coś fajnego by nam wpadło do głowy. Wiesz, tak trochę, jak Mick Jagger i Keith Richards. Marzę o powrocie do takiej współpracy – kiedyś z Robertem Sadowskim w taki sposób komponowaliśmy utwory. Oprócz tego z wielką przyjemnością zaśpiewałbym z Mery Spolsky. Bardzo ją szanuję – uważam, że to wielki talent, to co robi jest o wiele inteligentniejsze i o wiele ciekawsze od większości rzeczy, które są promowane w mediach. A oprócz tego? Ze Smolastym już zaśpiewałem... Wiesz co, myślałem o Quebo też, bo bardzo mi się podoba jego twórczość – i w ogóle o tej nowej fali młodych raperów, to jest coś, co mi w tej chwili jakoś dobrze robi. Ale oczywiście i ze starszymi zawodnikami też bym się chętnie spotkał! Zawsze chciałem, żebyśmy coś zrobili z Eldoką – uważam, że to wielki talent. Wielka szkoda, że go nie ma na rynku i że trochę zniknął. Może coś zrobi jeszcze w życiu? Mam ogromną nadzieję!
MATEUSZ: Ja zawsze sobie jakoś wyobrażałem Twoją współpracę z Jankiem Borysewiczem, który też lubi czasem sięgnąć po wokalistów innych zespołów. Kojarzę, że jakieś przymiarki takiej współpracy kiedyś były – ale chyba właśnie na przymiarkach się skończyło?
ROBERT: No właśnie nie – nagraliśmy razem utwór „Choćby nie wiem co” na płycie Jana „Być wolnym”. To jest piosenka z moim tekstem, którą śpiewam wraz z Januszem Panasewiczem. To jedyna taka nasza współpraca, chociaż się rzeczywiście namawialiśmy z Jankiem na coś więcej, bo my się znamy, szanujemy i lubimy, ale wiesz, było o tyle trudno przez całe te lata, bo on długi czas nagrywał z Kukizem, kiedy jeszcze Paweł był muzykiem, więc nie wracałem do tego.
MATEUSZ: No cóż, po latach się trochę odbiór Pawła zmienił z pozamuzycznych względów, niestety.
ROBERT: Tak, i ten temat bym ominął.
MATEUSZ: Pewnie! Odchodząc na chwilę może od tematów muzycznych – rozmawiasz ze mną z Grecji, z Peloponezu. Może opowiesz, jak to się stało, że w ogóle się zainteresowaliście tym kręgiem kulturowym i kupiliście ten domek? Nawet w trakcie pandemii gdzieś się pojawiały takie pół-żartem, pół-serio słowa o tym, że zajmiecie się rolnictwem.
ROBERT: Wiesz co, rolnictwo to jest wielkie słowo i ciężka praca. Mamy ze dwadzieścia drzewek oliwnych, więc około 100 litrów oliwy uzyskujemy z tych drzewek. Ale to jest zabawa po prostu, można powiedzieć przydomowy ogródek.
MATEUSZ: Ja tutaj trochę nawiązuję do tego, co polskie media potrafiły właśnie przeinaczyć, bo w którymś wywiadzie z Tobą padły słowa o tych drzewkach oliwnych – i potem widziałem takie nagłówki na tych wszystkich portalach plotkarskich w stylu „Gawliński zajął się sadzeniem drzewek oliwkowych i będzie rolnikiem”.
ROBERT: Pamiętam [śmiech]. Jeden krótki filmik zrobił ze mnie farmera!
MATEUSZ: Ale jak to się stało, że się tak właśnie w tej Grecji zakochaliście?
ROBERT: Przyjeżdżaliśmy tutaj już od piętnastu lat i uważaliśmy, że nie ma sensu szukać innych miejsc. Byliśmy w wielu miejscach na południu Europy, ale to nas urzekło najbardziej. Mamy dom w takim miejscu, że z jednej strony są góry, a jak się odwrócę, to widzę morze. Yin i yang. Taka miejscówka, że postanowiliśmy gdzie indziej nie wyjeżdżać. Poza tym przez te lata Grecja była najtańszym krajem oprócz Chorwacji do wynajęcia domu. Ja nie cierpię tych wielkich hoteli z klimatyzacją, all inclusive, dyskotekami wieczorem i wyścigiem do leżaków rano. Wynajmowaliśmy wiejskie domy na dwa miesiące i to były nasze wakacje. A ponieważ zespół pracuje głównie w lecie, gramy mnóstwo koncertów wtedy, to przyjeżdżaliśmy tutaj zawsze albo wczesną wiosną, kiedy w Polsce jeszcze śnieg leży, albo jesienią, żeby przedłużyć sobie lato.
MATEUSZ: Szczerze mówiąc, zazdroszczę Wam zimy spędzanej w takich warunkach! Wracając zaś jeszcze do tego trzydziestolecia zespołu – w sieci funkcjonuje anegdota, którą powtarzałeś się w paru wywiadach, że na początku, jak wydaliście pierwszą płytę, dotarło do Ciebie, jaką moc mają wasze piosenki, kiedy taksówkarz powiedział Ci: „posłuchaj pan tego, to jest lepsze niż Bon Jovi!”. Powiedz mi, czy po trzydziestu latach też czujesz się lepszy, niż ten amerykański zespół?
ROBERT: Wiesz, mówimy o „Son Of The Blue Sky” – a to jest utwór, który wyjątkowo mi się udał. I dobrze – cieszę się, że takie są w ogóle utwory w mojej twórczości! A czy ja czuję się lepszy? Ja się nie ścigam już od wielu lat – ani na listach przebojów, ani z innymi artystami. Jak człowiek był młody, to tak myślał – wiesz, duma mnie rozpierała, bo nigdy nie myślałem, że ktoś takie porównanie huknie! Jednak jakby nie było, Bon Jovi to jest wielka marka i wielka firma na świecie. Myślę, że taka pierwsza dziesiątka, jeżeli chodzi o bandy, wiesz, najbardziej popularnych na świecie, takich wciąż grających, prawda? Myślę, że Jon Bon Jovi to jest duży gość, zaraz po Springsteenie, Stonesach – może jeszcze tylko kilku zawodników go gdzieś tam trochę przerasta. To jest dużo grać support przed kimś takim. Pamiętam, że taką rozmowę toczyłem wiele lat temu w Stanach z chłopakiem, który grał na basie w zespole Sepultura. I on mi mówi, że oni – Sepultura, już wtedy znana marka – pojadą chyba w trasę z Bon Jovi i to będzie czad. To tylko świadczy o tym, że to jest jednak gigant. Także takie porównania są wspaniałe i naprawdę miło jest je sobie przypomnieć po latach.
MATEUSZ: Pewnie! 30-lecie było już świętowane na różny sposób – bo zaczęliście ten rok tak naprawdę od trasy akustycznej, potem można powiedzieć wróciliście w plener, a teraz wydana została płyta i został zagrany taki jeden koncert, można powiedzieć, łączący świętowanie wydania tej płyty z jubileuszem. I co dalej? Bo tak naprawdę skoro wyszła płyta, to by wypadało pojechać w trasę promującą ten materiał, nieprawdaż?
ROBERT: No może tak będzie, może tak się zdarzy zimą. Zobaczymy! Nie mamy jeszcze takiego stuprocentowego pomysłu na to, bo prawdę mówiąc, powiem Ci, że byliśmy zmęczeni – ja szczególnie, nie ukrywam – w ostatnich miesiącach. Najpierw jednocześnie graliśmy koncerty i kończyliśmy płytę, potem zaczęliśmy promocję, dalej graliśmy koncerty, były upały, my cały czas w trasie. Powiem szczerze, potężnie wyczerpało to moje baterie. Byłem potwornie przemęczony tym wszystkim – zarówno psychicznie, jak i fizycznie – więc postanowiliśmy, że w zimie odpoczniemy. Ale być może zagramy jakąś trasę!
MATEUSZ: Czekam z niecierpliwością na ogłoszenie, bo mimo, że już dwa razy Was w tym roku widziałem, to już się stęskniłem za Waszymi występami i czekam na usłyszenie na żywo materiału z nowej płyty!
ROBERT: Dziękuję bardzo – miło to słyszeć!
MATEUSZ: Powoli zmierzamy tak naprawdę już do końca tego wywiadu, więc pozwól, że zapytam o Wasze dalsze kroki. Czy już masz jakąś wizję tego, co będziecie chcieli robić w przyszłym roku? Czy może ta część materiału, która nie weszła na tę płytę, kiedyś ujrzy światło dzienne?
ROBERT: Strasznie podobają mi się pomysły moich synów, a oni nie wiedzą co z tym zrobić i tak się bujają już chyba od 7 lat. Mają taki pomysł na taką muzę w duchu Tarantino, czyli takie granie luźniejsze – ja to nazywam „kaktusy”. Chciałbym takie „kaktusy” nagrać z nimi. Nie wiem czy to będzie jako Wilki, czy to będzie jako projekt solowy. Ale zaczniemy w trio. I czy to będzie miało nazwę Kaktusy, czy to będzie miało nazwę Wilki, czy jakąkolwiek inną, nie ma znaczenia.
MATEUSZ: Ciekawy pomysł i czekam w takim razie z niecierpliwością, żeby usłyszeć to, bo to będzie rzeczywiście coś unikatowego. Dziękuję za tę rozmowę.
ROBERT: Dziękuję bardzo i do zobaczenia na koncertach!