10 lat temu Avril Lavigne dała nam swój najbardziej chwytliwy i przebojowy album oraz swego najbardziej wykrzyczanego hiciora. Gdybyśmy tylko wiedzieli, że to dla niej początek równi pochyłej, to może ktoś by ją przed czymś powstrzymał. I nie byłaby dzisiaj aż tak ludzkości obojętna.
Pamiętam jakby to było wczoraj, a właśnie dziś – 27 lutego – mija równa dekada, odkąd wydano "Girlfriend". Avril z platynowymi blond włosami, w kolorowych ciuchach, na wielkim różowym screenie uśmiechnięta od ucha do ucha niemal wrzeszczy „hej, koleś – twoja dziewczyna jest beznadziejna!”. Nie do takiej wersji jej przywykliśmy.
18-letnia Avril, debiutująca w 2002 roku z gitarowymi hitami "Complicated" i "Sk8er Boi", nosząca szerokie spodnie, krawat i deskorolkę pod pachą była – nieważne czy autentyczną czy wykreowaną- odtrutką na już wtedy coraz bardziej seksualizowany pop słuchany przez nastolatków. Szybko doczekała się w mediach określenia „anty-Britney” (sama Avril rzekomo nie przepadała za takim nazywaniem jej). Następna płyta, wydana dwa lata później przyniosła ciut mroczniejszy wizerunek – dominowała czerń, ostrzejszy eyeliner, bardziej gorzkie teksty utworów. Oba zbuntowane wcielenia były bardzo skuteczne komercyjnie, jak i artystycznie. Debiutancki "Let Go" uzyskał status sześciokrotnej platyny i do dziś rozeszło się jego 20 milionów kopii, z kolei drugi "Under My Skin" sprzedał się w liczbie 18 milionów egzemplarzy.
Wystarczyło, że minęły 3 lata, a u Avril zmieniło się wszystko – z wkurzonej nastolatki przeistoczyła się w słodką zakochaną dziewczynę z obrączką na palcu. I nie chodzi tu tylko o image. Po mocno punk-popowych (z większym naciskiem na punk niż pop, oraz z wpływami grunge) albumach "Let Go" i "Under My Skin", docenionych przez publiczność, którym nastoletni bunt młodej wokalistki bardzo przypadł do gustu, nadeszły czasy rozjaśnionego blondu, wielkiego różu, gitar schowanych za popowym mixem, a przede wszystkim – stagnacji emocjonalnej Avril. U wciąż młodej wtedy dziewczyny – za czasów "Girlfriend" miała ledwo 23 lata.
Album "The Best Damn Thing", który ukazał się w kwietniu 2007 roku, podzielił wszystkich. Z jednej strony, Kanadyjka nie odstawiła ostrej gitary i robiła mocno chwytliwe pop-rockowe melodie (bo o wpływach punk i grunge już można było zapomnieć), ale dołożyła mocno popowe beaty, a teksty utworów zdziecinniały i wiały banałem. A w teledyskach zrobiło się różowo aż do porzygu.
I wtedy zaczęła się równia pochyła. "Girlfriend" udało się trafić na pierwsze miejsce Billboardu, ale sam album sprzedawał się bardzo przeciętnie (dane z 2015 mówią o sprzedanych 8 milionach egzemplarzy na całym świecie – przypomnę, że debiutu sprzedało się ponad 20 mln), a trasa koncertowa w 2008 roku nie zrobiła furory – Avril też wtedy zahaczyła o Polskę, gdzie zagrała w nieco ziejącej pustką wrocławskiej Hali Stulecia. Jeszcze gorzej się zrobiło, kiedy Avril oskarżono o plagiat, i to niejeden. W międzyczasie już pogodziliśmy się z tym, że niezbuntowana i szczęśliwa Avril jest zwyczajnie nieciekawa. Tamta osiemnastolatka wściekła na świat i samą siebie (pozornie) odstająca od ówczesnych trendów muzycznych i showbiznesowych była kimś znacznie ciekawszym. Kiedy idolka zmieniła pogląd, zrobiła się aż za bardzo podobna do koleżanek z branży. Straciła dawną autentyczność, a odbudowanie takowej jest niemal niemożliwe.
Kolejne dwa albumy – "Goodbye Lullaby" z 2011 oraz "Avril Lavigne" z 2013 – pokazały jak bardzo Avril po zmianie wizerunku i brzmienia zaczęła być coraz bardziej obojętna publiczności. Pierwszy z nich został obkupiony rozwodem po 4 latach małżeństwa, problemami z wytwórnią o jego brzmienie i bardzo długim oczekiwaniem, w trakcie którego Avril bardziej niż muzyką zajęta była promowaniem swojej kolekcji ubrań, perfum oraz działalnością charytatywną. Koniec końców, ukazała się płyta nieco monotonna w brzmieniu, stonowana (dominowały instrumenty akustyczne), brakowało na niej wyraźnych przebojów, a dla Avril promocja singli była jakby przykrym obowiązkiem. Krążek rynkowo praktycznie przepadł, mimo wielkiej determinacji fanów, którzy internetowo robili wielki szum informacyjny, widząc jak wytwórnia artystki olewała sprawę.
Za to „self-titled” sprzed czterech lat był… przykro mi to pisać, ale porażką. W przeciągu siedmiu miesięcy przed premierą (!) wydano 3 single – wszystkie przepadły rynkowo. Sam album był już stricte popowy i mimo tego, że miał kompozycje, które mogły na listach przebojów zagościć -tak się nie stało i kolejna płyta przepadła. Dla Avril musiało to być gorzkie przeżycie, okraszone dodatkowo zachorowaniem na boreliozę oraz trwającą do dziś separacją z kolejnym mężem.
Prawda jest taka, że po piętnastu latach kariery Avril została w pamięci publiczności jako dwa różne wcielenia. Jako fajnej nastoletniej kumpeli z "Complicated" oraz różowej blondynce sprzed dekady. O tej następnej już mało kto pamięta. Różowy image w teledysku "Girlfriend" stał się początkiem upadku gwiazdy. Kawałek, któremu właśnie stuknęło 10 lat, stał się symbolem straconej wiarygodności.
Jest wciąż nadzieja na powrót w chwale. Na 2017 rok Avril zapowiedziała nowy album, a ostatnie wieści mówią o zmianie wytwórni. Czy po dekadzie uda się wrócić na piedestał Billboardu?
Wciąż na to czekam. Bo, mimo wszystko, wciąż tęsknię i uwielbiam.