Pierwszy dzień festiwalu Inside Seaside rozpoczęłam nietypowo, bo od rozmowy.
Na tle logo Radia 357 Marek Niedźwiecki przeprowadzał wywiad ze Zbigniewem Hołdysem. Padły chyba tylko 3 pytania, ale Hołdys rozkręcił się na dobre. Słuchacze z przejęciem przysłuchiwali się ciekawym, mało znanym faktom z życia okołomuzycznego artysty. Spotkanie zakończyło się owacją na stojąco.
Pierwszym muzycznym punktem festiwalu był występ młodych muzyków z wybrzeża Rusted Teeth. Trudna do jednoznacznego zakwalifikowania muzyka. Można było usłyszeć punk-rocka, mocnego rocka i wpływy Nirvany. Bardzo dobra gitara. Grupa ma potencjał. Przeszłam następnie na dużą Gdańsk Stage, gdzie wystąpił Skubas z zespołem niezwykle profesjonalnych muzyków. Ukołysał mnie swoimi melodyjnymi utworami, które w połączeniu z mądrymi, celnymi tekstami tworzyły niezapomnianą, piękną całość. Każdy element tej układanki był idealnie dopasowany i przemyślany. Prawie jak poezja śpiewana. Powróciłam na Upstage, gdzie udało mi się usłyszeć kawałek występu JAD. To punk-rock w czystej postaci. Duży hałas i szał publiczności pod sceną.
Wreszcie przyszła kolej na jednego z najbardziej wyczekiwanych artystów - Artura Rojka. Takiego tłumu w wielkiej sali Gdańsk Stage się nie spodziewałam. Artur Rojek zaprezentował głównie kawałki ze swojej solowej działalności na czele z „Beksą”, gdzie muzyk „pastwił się” nad gitarą wzbogacając interpretacyjnie utwór. Pojawiło się również kilka starych, kultowych już przebojów z repertuaru Myslovitz. Całość to były krew, pot i łzy. Artura Rojka. Muzycy nieco przedłużyli koncert przez co, niestety, słyszałam tylko część kapitalnego seta Sprints na Upstage. Cóż to był za żywioł! Kapitalny punkowy zespół z charyzmatyczną, obdarzoną niezwykle mocnym, przeszywającym głosem wokalistką.
I pierwszy dla mnie występ na Ergo Hestia Theatre Stage w tym dniu - Spięty. I pierwsze miłe zaskoczenie Lubię Lao Che. Ale to!? To było doskonałe! Rytmiczna, melodyjna muzyka gdzie można było usłyszeć punka, rocka, bluesa. I jak zwykle niesamowicie trafne teksty, w których artysta rozprawia się chyba głównie sam ze sobą. Zajrzałam na chwilę na Gdańsk Stage, żeby zobaczyć żeńską formację indie-pop The Last Dinner Party. Zdążyłam zauważyć, że grupa zrobiła duże wrażenie także w warstwie wizualnej. Byłam bardzo ciekawa koncertu Homosapiens, którego na żywo wcześniej nie widziałam a którego twórczość zawsze mnie intrygowała. Nie rozczarowałam się. Psychodeliczna, intrygująca, tajemnicza muzyka popłynęła z Upstage. Publiczność z nostalgią wsłuchiwała się w dźwięki wspominając niedawno zmarłego członka zespołu Guzika.
Potem byli już tylko oni – Idles i ich wyznawcy - fani. Ta super punkowa grupa jest jeszcze bardziej punkowa w swoim przekazie na żywo. Na koncercie mogliśmy usłyszeć kawałki z niedawno wydanej płyty, ale i stare, wręcz kultowe utwory też zagościły na setliście. Wszyscy wokół mnie znali je na pamięć, co w dużym tłoku pod sceną bardzo dobrze słyszałam. Joe Talbot skutecznie zagrzewał do „walki”. Nie da się zmieścić więcej buntu, niż oni mieszczą w swoim przekazie. Także słownym. Doszli w tym do perfekcji. Były oczywiście „wypady” do i na publiczność i mój ulubiony Mark Bowen w sukience. Czad!
Na koniec, na wyciszenie, organizatorzy zafundowali nam liryczne, uspokajające brzmienie w wykonaniu australijskiego muzyka tworzącego pod pseudonimem RY X. Artysta wraz z towarzyszącymi mu skrzypaczkami, wspomaganymi klawiszami stworzyli coś bardzo niepowtarzalnego i pozwalającego zakończyć ten wyjątkowy pierwszy dzień festiwalu w refleksyjnym nastroju.