W miniony weekend nasza redakcyjna ekipa wybrała się do położonej nieopodal polskiej granicy stolicy Niemiec – Berlina, by złapać przebojowych chłopaków z Kissin' Dynamite podczas ich epickiej trasy BACK WITH A BANG EUROPE TOUR 2024. Zapraszamy do zapoznania się z naszym fotoreportażem z tego wydarzenia!
Last weekend, our editorial team traveled to the German capital of Berlin to catch the hit boys from Kissin' Dynamite during their epic BACK WITH A BANG EUROPE TOUR 2024. Enjoy our photo report from this event! [CAUTION: scroll down for the English version]
***
Rozprawkę na temat koncertu Kissin' Dynamite w Berlinie rozpocznę od rozkminki moralnej: jak uczciwie podejść do tematu jeśli masz świadomość, że osoba, o której piszesz (pozdro, Ande!) czyta wszystko, w związku z tym również to? Zostawiam was z tym dylematem samych, bo ja tego problemu nie mam – KD to marka sama w sobie, która obroni się zawsze i wszędzie i nie inaczej było w niedzielę 13 października w Berlinie.
Zacznę może od tego, że Berlin jest, paradoksalnie, trudnym miejscem do koncertowania. Miasto jest tak różnorodne i oferuje tyle możliwości, że każdego wieczoru masz do wyboru co najmniej kilka występów i zawsze istnieje ryzyko, że publiczność nie wybierze akurat twojego. Na szczęście w niedzielę publika dopisała i w sposób zadowalający wypełniła salę klubu. Samemu miejscu trudno cokolwiek zarzucić – poza wysokością sceny, bo pierwsze rzędy od zadzierania głowy zapewne odczuwają strzykanie w szyi po dziś dzień.
Na rozgrzewkę przed KD grały dwa zespoły – niemiecki Airstrike oraz brytyjski Massive Wagons. Z jakiś przyczyn wokaliści w obu przypadkach byli dość słabo nagłośnieni, czego efektem było to, że mało się dało rozróżnić co i o czym śpiewają, a w przypadku wokalisty Massive Wagons, przy jego wyrazistym akcencie usytuowanym gdzieś na północ od Manchesteru – było to praktycznie niemożliwe. Pierwszy set był krótki i przyjemny – do tego stopnia, że może kiedyś posłucham czegoś, co chłopaki wydali. Drugi był dłuższy i dla mojej melodyjnej duszy – bardziej upierdliwy, ale zespół rozpierała energia i dawali z siebie wszystko na scenie. Polecili nam również dobrego kebsia po koncercie, więc dodatkowy plus dla nich.
Zanim zacznę opisywać występ głównej gwiazdy wieczoru (i nie będę miała litości – mam zamiar zrobić to piosenka po piosence, idźcie po przekąski), słowo wstępu. Po pierwsze, jeśli jeszcze nie słuchaliście najnowszego wydawnictwa chłopaków, „Back With A Bang”, to nadróbcie braki jeszcze zanim pójdziecie po te przekąski. Po drugie, nie skłamię mówiąc, że zaraz na następny dzień po pierwszym koncercie trasy pognałam na setlist.fm zobaczyć, co z tego zajebistego krążka zmieściło się w setliście (bo letnie koncerty festiwalowe nie były zbyt miarodajne, gdyż wiadomo, że tam zawsze należy podejść do tematu przekrojowo). Po trzecie, wszyscy, którzy czytali relację z poprzedniego koncertu KD z zeszłego roku w Dreźnie (klikając link umieszczony poniżej można nadrobić braki, po przesłuchaniu płyty i pójściu po przekąski) wiedzą, że setlista koncertu to jedyne, do czego mogłabym się kosmetycznie przyczepić – a bo nie te utwory, a nie w tej kolejności, a mogliby zacząć inaczej i skończyć też. Zatem, mając to wszystko na uwadze, gdy mym oczom ukazała się setlista, której trzymają się na tej trasie, zaszkliły się one ze szczęścia, bo: 1. Na 16 (!) utworów granych na żywo, aż 7 pochodzi z nowego krążka; 2. Otwierają set z przytupem („Back With A Bang”) i zamykają z kopyta („Raise Your Glass”); 3. Setlista jest tak ułożona, jakby czytali moją ostatnią relację i postanowili, że teraz to naprawdę już nie będę miała się do czego przyczepić. Skubani, nie mam.
Wraz z nową trasą, wróciła rewelacyjna scena, którą wychwalałam już w zeszłorocznej relacji, z perkusistą w centrum, schodami wokół i możliwością efektownej synchornizacji całego zespołu. Doszło też parę „smaczków”, o których poczytacie w opisach kolejnych utworów.
Pierwszy „smaczek” pojawił się już na samym początku, gdy zespół ruszył na podbój sceny z tytułowym utworem z ostatniej płyty – Hannes, zgodnie z duchem tej trasy, stanął u szczytu sceny z małym działkiem ręcznym, z którego wystrzelił długaśne białe konfetti w stronę publiczności. I zaczęła się zabawa. Jak u Hitchcocka, zaraz po „Bangu” weszło „DNA”, gdzie publiczność skakała wraz z zespołem, skandując refren ile sił w gardłach. Następnie w setliście znalazły się utwory również energetyczne, ale jednak dające chwilę oddechu – „No One Dies A Virgin” (dużo lepsze jako „wypełniacz” w środku setu, niż jako otwieracz, jak to miało miejsce na poprzedniej trasie) oraz klasyk zespołu, „I've Got The Fire”. Jest to dobry moment żeby podkreślić, że zespół brzmiał wyśmienicie, a wokal Hannesa na żywo to igła – i to wszystko w ciągłym ruchu, bo cały zespół wykorzystywał wszystkie możliwości, jakie dawała scena i znowuż, widać było, że jest to jakoś ułożone i przemyślane, co raduje moją skoordynowaną duszę.
Przed kolejnym utworem z nowej płyty, „My Monster”, nastąpiła pogadanka, z której po ośmiu latach nauki niemieckiego w trzech szkołach niewiele wyłapałam, ale sam utwór brzmi na żywo dokładnie tak fenomenalnie, jak można przypuszczać słuchając wersji studyjnej. Widać po chłopakach, że kochają te nowe kawałki i granie ich sprawia im dużo frajdy. Ale spokojnie, znalazło się oczywiście miejsce na „I Will Be King”, tradycyjny tron, berło i pelerynę – te dwa kawałki podkręciły i tak już rozgrzaną atmosferę na maksa, więc przyszła chwila na odrobinę refleksji.
Rzeczoną refleksję ułatwiło pianino, które pojawiło się na scenie – Hannes zasiadł, trochę poplumkał, aż dołączył do niego Ande z akustykiem, rozpoczynając „Heart Of Stone” – nie było mi jeszcze dane usłyszeć tego utworu na żywo i bardzo się cieszę, że w tym całym „bangowym” szale utwór nie wypadł z setlisty – po pierwsze, jest piękny i wspaniale się go słucha, po drugie, daje chwilę odpoczynku, a po trzecie… mam wrażenie, że chcieli mieć pretekst, by zagrać następny utwór, „Queen Of The Night” tak jak przykazało – czyli z klawiszem. Ponieważ „Back With A Bang” jest albumem, który flirtuje z syntezatorem, keyboardem i talkboxem, a są to elementy mimo wszystko odległe od wizerunku, do którego zespół przyzwyczaił swoich fanów, jestem im tym bardziej wdzięczna, że znaleźli subtelny, acz skuteczny sposób, by ten klawisz przemycić na żywo. Tym bardziej, że „Queen Of The Night” to mój ukochany kawałek na płycie, który wydany w latach 80-tych szedłby łeb w łeb z „You Give Love A Bad Name”. Niestety, album obdarzył nas klęską urodzaju i przy trzech silnych singlach trudno liczyć, że akurat ten kawałek zostanie na stałe w repertuarze koncertowym, tym bardziej cieszę się niezmiernie, że się na niego załapałam.
Dopełnieniem tej części setu był trzeci z singli promujących album, „The Devil Is A Woman”. Wtajemniczeni wiedzą, że demoniczny śmiech rozpoczynający wykonanie na żywo wcale nie był z taśmy i należał do Anny Brunner, która zza sceny w ten sposób dorzuciła swoją cegiełkę do tej niesamowitej rockowej imprezy. Utwór, zgodnie z przypuszczeniami, bardzo dobrze sprawdza się na żywo, a scenografia i światła tworzą iście piekielny klimat. I Hannes miał okazję puścić drugą salwę ze swojego działka. Następnie nastąpiło kolejne względne uspokojenie, za sprawą „Only The Dead” i poprzedzonego dłuższą wypowiedzią „Six Feet Under”. Tu, jak mniemam, było o tym, że to ich pierwszy hit i że jak nikt w nich nie wierzył i byli krytykowani z każdej strony, ale przetrwali i dzięki temu są teraz tu, gdzie są. Jeśli wcale nie mówił o tym, a podawał przepis na Kartoffelsalat – wińcie polski system edukacji.
Żeby nie było tak smutno i nostalgicznie, na koniec zasadniczego seta dostaliśmy jeszcze jeden utwór z nowej płyty – „Livin' On A Prayer” na nowe czasy, czyli „The Best Is Yet To Come”. Żeby było jeszcze weselej, wraz z początkiem utworu, na publikę wypuszczonych zostało kilka potężnych, czerwonych balonów. Było to dosyć zabawne, bo jak wiemy – nieważne, ile masz lat (a z jakiś przyczyn w niedzielę średnia wieku oscylowała wokół 50 i to biorąc pod uwagę nasz wkład w jej zaniżanie), jak widzisz balonik, to będziesz się nim bawić. I tak przerzucaliśmy się tymi balonami z zespołem i zastanawiam się, czy trochę nie żałują tego manewru, bo coś, co ma być z założenia urozmaiceniem na jeden kawałek, wala się tu i ówdzie jeszcze na bisach. No i trzeba jednocześnie grać, śpiewać i bawić się w odbijanego. Ale kto, jak nie oni!
Zasadniczy set zakończyli najlepiej, jak mogli, czyli „Not The End Of The Road” z ich poprzedniej płyty, który jest naturalnym „zamykaczem” i nie rozumiem, czemu nie pełnił tej funkcji na poprzedniej trasie. Nie ma to teraz znaczenia – tutaj pojawił się dokładnie w tym miejscu, w którym powinien, pozostawiając niedosyt w oczekiwaniu na bisy.
Bisy zaczęły się z zaskakującej strony – bo z drugiej. Drugiej strony klubu, znaczy – ponieważ na wysokości znajdowało się przejście okalające całą salę i dające możliwość oglądania koncertu z góry, więc zespół skorzystał z okazji i przeszli tamtędy naprzeciw sceny, gdzie z akustykami i na stołkach barowych rozpoczęli bis najmniej oczywistym utworem z płyty, akustycznym „Not A Wise Man”. Muszę powiedzieć, że to wykonanie wywołało we mnie emocje, których się nie spodziewałam – pomiędzy cudownym klimatem, wyrwaniem do zupełnie innego świata scenicznego i wspólnym intonowaniem refrenu (nawet z podziałem na role – panie i panowie – tylko dlaczego na koncercie było tak żałośnie mało pań, że dość wyraźnie słychać było moje smętne wycie?), KD udało się stworzyć wyjątkową atmosferę, o którą bym ich nie podejrzewała. Zespół, który wręcz kipi energią, który przywraca wiarę w stadionowy rock, który jest definicją scenicznego zapierdolu, sprawdził się w zupełnie innej, stonowanej, akustycznej roli. Słowo daję, teraz czekam, aż MTV Unplugged się o nich upomni, bo teraz to przecież musi.
Po chwilach wzruszeń zespół wrócił na właściwą stronę i przypomniał nam, że „We’re Not Alone” – tym razem, Hannes przypominał to bardzo bezpośrednio, bo w tym momencie koncertu wskakuje na dmuchany ponton i dryfuje na rękach publiczności. Słowo daję, nie wiem, jak on daje radę bezpiecznie się na niego wdrapać, a potem jakoś z niego wydostać z powrotem na scenę, ale wygląda to przekomicznie. Ale swoją drogą, bardzo fajna alternatywa dla klasycznego stage-divingu.
Na sam koniec zespół uraczył nas pierwszym singlem z ostatniej płyty, czyli nostalgicznie rockowym „Raise Your Glass”, którym uczcili 15 lat swojej działalności tak, że Bon Joviowe „Legendary” na 40-lecie może najwyżej pochlipać w kącie. Do tego, dzień wcześniej okazało się, że utwór ten jest „Grammy eligible” – nie wiem do końca, co to oznacza w kontekście zawiłego procesu wybierania ostatecznie nominowanych, ale i tak ogromny szacun i gratulacje, bo jest to zaszczyt w pełni zasłużony i, choć wydaje się to mało realne przez względy geograficzne, trzymam mocno kciuki, że w listopadzie otrzymają właściwą nominację. A sam wykon na koncercie – rewelacja, TO jest taki zamykacz, który pozwala na uwolnienie resztek energii, które zostały po całym secie i wrócić w pełni szczęścia do domu, do łóżeczka.
Albo czekać godzinę na członków zespołu, by zamienić z nimi dwa słowa – jak kto woli i jak tam komu w duszy gra.
Streścić show, jakie robią Kissin' Dynamite w jednym akapicie, to jak upchać miotłę w cewkę – nie da się, trzeba tam być i to przeżyć, albo pisać zajebiście przydługie peany na cześć – coś na wzór tego, przez który właśnie przebrnęliście (znowuż, Ande, pozdrawiam!). Zespół jest w szczycie formy, energia, moc i doskonałe brzmienie na żywo są teraz podporą naprawdę, NAPRAWDĘ rewelacyjnego albumu – jeśli tylko będziecie mieli szansę, złapcie ich na tej trasie. Celebrujcie razem z nimi, bo powodów do świętowania jest całe mnóstwo. To ich czas!
***
Let me preface this disturbingly long review of the show with an ethical dilemma – how to maintain internal integrity while writing about someone (Ande, cheers to you, bro!) who you know will read it? Well, this is your problem now – not mine, because Kissin' Dynamite is about as solid as a German vehicle – reliant, reliable and will never let you down. Their show in Berlin on October 13th, 2024 was no different.
Paradoxically, Berlin is not the easiest city to play – the variety is so great, the opportunities are endless and there are always multiple shows to choose from, every night of the week, let alone on a Sunday night. But thankfully, there was a large group of people, for whom KD was their first choice and they filled the space of the club nicely. It was a good venue, except the stage’s ridiculous height, which gave fans in the first few rows neck spasms lasting for days.
Before the star of the show entered the stage, we had a chance to watch shorter gigs of two bands – German Airstrike and British Massive Wagons. For reasons unknown, vocalists in both bands were rather unimpressively amplified, which made it quite difficult to distinguish what they are singing and what it is about, and in the case of Massive Wagons lead singer, with a nice, heavy just-north-of-Manchester accent, it was pretty much impossible. The first set was short and sweet, I may actually check the band out some time in the future. The second was a little bit of a heavy load on my melody-loving heart, but the band was full of energy and overall a bunch of nice blokes – they recommended a solid kebab spot after the gig.
Before I get to the actual concert (and I will take no prisoners, it will be a song-by-song description, so stock up on snacks), you need to know a handful of facts. First of all, the album they’re promoting with this tour, “Back With A Bang” is phenomenal and you absolutely have to listen to it if you haven’t yet, so do that before you stock up on your snacks. Secondly, knowing how good the album is I was pumped to see which songs made the cut and will be played live, so literally the day after the first gig on tour I checked setlist.fm (because the festival gigs in the summer wouldn’t provide an accurate depiction of the upcoming tour – festival crowds have different expectations than your fans and you have to adjust accordingly). And finally – everyone who has read my review of last year’s gig in Dresden (if you have not, feel free to catch up by reading the article from the link below, but only once you have listened to the album and stocked up on snacks, as I asked you to do) – if there was one thing I could be extremely picky about was the setlist – maybe they could pick different songs, why did they put those they picked in that place, why didn’t they choose different opener/closing track. So, keeping all of these points in mind, I checked the setlist and I was absolutely ecstatic, because: 1. Out of 16 (!) songs they play, 7 of them are from the latest record; 2. This time, they have a massive opener (“Back With A Bang”) and a solid finish (“Raise Your Glass”); 3. The setlist is constructed in a way that it makes me think they read my last review and adjusted it so that I have literally zero points against them this time. Damn it, they did it.
The famous KD stage is back on tour with them – happy to see it, I already voiced my praises about it in my last review – drummer is in the center, not hidden somewhere in the back, it has sets of stairs and allows for a greater, synchronized mobility of all band members. Overall, it’s a hit and this tour, the band decided to add a couple extra touches to the songs they play, so let me deliver those to you one by one.
The first little touch came together with the band, as they opened the gig with the title track from their last album. Hannes stood on top of the stage with a light hand cannon and fired a bunch of white, string confetti towards the enthusiastic crowd. The song’s insane energy was used to feed the next banger to come – “DNA”, where the crowd jumped in synchro together with the entire band, singing the song’s infectious chorus. The super-high energy was countered with a powerful, yet cooler sounds of “No One Dies A Virgin” (which works much better in this context than as an opener of the gig, which it was during the previous tour) and band’s classic rock anthem, “I’ve Got The Fire”. It’s a good moment to point how great the band sounds throughout the show – both instruments and Hannes’ vocals are just a as strong and powerful as they are in the studio recordings, and all of that while moving endlessly all throughout the stage, but in a choreographed manner, which makes my organized heart sing.
Hannes took the liberty to talk a little bit to the audience before the next song, “My Monster” and after 8 years of learning German in three different schools – for the life of me, I have no idea what he was talking about. But the song is a massive hit live – just as you would expect when listening to its studio version. Plus, you can tell the band truly loves their new music and playing it live gives them so much joy. But don’t worry, there is always space for “I Will Be King”, with the throne and in full regalia, just the way it should be. These two songs really turned up the heat to the max, so it was the right time to slow down a little.
This was achieved thanks to the piano that appeared on stage. Hannes sat down to it, did a little warm up while chatting away and was quickly joined by Ande with an acoustic guitar, playing the intro to “Heart Of Stone”. It’s a beautiful ballad, which I didn’t have a chance to hear live before and I’m so glad it still is in the setlist because for one, it’s a wonderful song, it gives some space to breathe in the middle of the show and, that is my personal belief, it gives them the excuse to play the following song, “Queen Of The Night” the way it was meant to be – with keys. You see, on the new album, the band is flirting with synths, keyboards and talkbox – attributes that are alien to their core audience, therefore I am really grateful they found a way to smuggle this important keys sound in a subtle way during the live show. “Queen Of The Night” is my favorite from the record, it’s a song that, if released in the 80s, would give “You Give Love A Bad Name” a run for its money. (Un?)fortunately, the album is filled to the brim with instant classics and given solid three singles they released, there is only vague chance that this particular track would remain in the setlist for years to come – which is a shame, but makes me the more happy I could hear it performed live.
The perfect add-on to this part of the show was the third single from the album, “The Devil Is A Woman”. If you’re in-the-know, you’re aware that the manic laughter, which you can hear at the beginning of a live performance is actually Anna Brunner hidden backstage, adding her charming two cents to this rock extravaganza. The song itself is made to be played live and the scenography together with the lighting effects gives really hellish vibes. And also gives a chance to Hannes to shoot some confetti again. After this energy peak it was time for another, relative slow-down with “Only The Dead”, followed by “Six Feet Under”. This time, Hannes talked about the beginnings of the band, how this song was their first hit, how nobody believed in them but they persevered against all odds and now they are where they should be. That, or he could have been reciting a recipe for Kartoffelsalat – I really don’t know. Don’t blame me, blame the Polish education system.
In order not to leave us on the nostalgic note, the band decided to play another hit from the new album – “Livin’ On A Prayer” for the modern times – “The Best Is Yet To Come”. Not only that, we also got a bunch of big, red balloons, floating between the audience and the band. Because it doesn’t matter how old you are (and from the looks of it, the average age on Sunday was 50-ish, taken into consideration our contribution to significantly drop it) – you see a balloon, you play with it. I actually wonder if the band doesn’t regret this manoeuvre a little bit, because what is intended to be a one-song extra to entertain the audience, hangs around all the way through the encore. Plus, you have to play, sing, entertain AND play with the balloons with the audience, who constantly pushes them back on stage. But hey, it’s Kissin' Dynamite, if they can’t handle it, nobody else can.
The core part of the set was finished beautifully by “Not The End Of The Road” – song that is a naturally fit to bid farewell (even for a little while) and I truly do not understand why it didn’t close the gig during the last tour. It doesn’t matter – now it found its perfect spot in the setlist and let it stay there.
The encore started unexpectedly – on the other side of the club. The band used the staircase to get to the upper balcony and went all the way to the back, with barstools and acoustic guitars to play the most surprising song from the new album “Not A Wise Man”. I have to admit, this performance hit me right in the feels and I wasn’t quite ready for it. Between the unique atmosphere, doing a complete 180 performance-wise, the sing-along (together with gender split – unfortunately, the lack of ladies in the audience was painfully relevant in my nearest area where I could be heard loud and clear), the band created atmosphere that I totally did not expect from them. These guys, the epitome of high-energy, high-octane performances, bringing back stadium rock worked so exceptionally well in a calm, acoustic set-up. Now I’m waiting for MTV Unplugged to knock at their door because they absolutely have to now.
After this few soul-touching moments, the band reminded us that “You’re Not Alone” and Hannes in particular reminded us in a very hands-on way – he got on an inflatable raft and let the audience’s hands be his sea waves, as he was drifting across the crowd. I seriously have no idea how he gets on and off the boat in one piece but it’s a hilarious view nevertheless. But it’s a great alternative to a classic stage-diving.
To close off the gig, we got the lead single from the album, “Raise Your Glass” – a nostalgic rock piece, celebrating band’s 15th anniversary in a way that makes Bon Jovi’s 40th anniversary single, “Legendary”, cry in the pillow. Fun fact – just a day before the show, the single was announced as “Grammy-eligible” – I don’t truly know what that means in the context of picking the actual Grammy nominees and how far in the process the song is but I will keep my fingers crossed it gets the nomination in November against all odds. And as for the live performance – this is the IT-song to finish the show and release the last bits of energy left after an astonishingly awesome gig. And then go back home and go to bed happily.
Or wait for an hour after the show to shake hands with the band, whatever rows your boat.
Summing up a Kissin' Dynamite concert in one paragraph is like fitting a broomstick into a coil – you will fail miserably. You have to be there and experience it yourself or write a 2000-word essay praising just how great they are – similar to one you have just read (again, cheers to you, Ande!). What I can say is, the band is at its peak, the energy, performance factor, the great sound live – it’s all in support of an exceptionally great album. Catch them on this tour if you only get a chance. This is their time.
Korekta/Edited by: Matt Sakson