Nasza recenzja

Rammstein

W świecie muzyki, gdzie trendy zmieniają się z roku na rok, dekada jest wiecznością. O wielu artystach, którzy święcili triumfy w 2009 roku, dziś mało kto już pamięta. Do tego grona z pewnością nie należy Rammstein, który intensywną działalnością koncertową przez cały ten czas nie dawał o sobie zapomnieć. Fani berlińskiego zespołu zaczynali już jednak tracić nadzieję na to, że przyjdzie im doczekać premiery następcy wydanego właśnie przed dziesięciu laty studyjnego krążka „Liebe ist für alle da”.

Tymczasem zbliżające się 25-lecie działalności zespołu zmobilizowało muzyków Rammsteina (wciąż występującego w tym samym składzie, co u progu swego istnienia – ewenement na skalę światową!) do tego, by wreszcie uczynić zadość oczekiwaniom fanów. Przez cały ubiegły rok Till Lindemann, Richard Kruspe, Paul Landers, Christian „Flake” Lorenz, Oliver Riedel i Christoph „Doom” Schneider harowali w pocie czoła niczym krasnoludki z ich własnego teledysku „Sonne”, by w obecnym (na który przypada właśnie wspomniane ćwierćwiecze istnienia grupy) powrócić na listy przebojów z hukiem słyszalnym w najdalszych zakątkach globu.

Jeśli w istocie taki właśnie mieli cel (a chyba nikt nie ma wątpliwości, że w istocie tak było!) to udało im się go zrealizować nawet nie w stu, ale co najmniej w dwustu procentach: opublikowany pod koniec marca kawałek „Deutschland”, czyli pierwszy singiel promujący nowy, eponimiczny album Rammsteina, sprawił, że o Tillu Lindemannie i spółce znów mówili praktycznie wszyscy. Ta miłosno-nienawistna oda do Niemiec i ich kontrowersyjnej historii, podkreślona charakterystycznym dla tego zespołu chwytliwym, soczystym riffem i perkusją brzmiącą niczym marszowy werbel, sama w sobie stanowiłaby świetny wybór na początek promocji krążka – ale jakby tego mało, lubujący się w prowokacjach panowie postanowili go zobrazować teledyskiem, w którym zmieścili wszystko to, co najbardziej kontrowersyjne w historii swej ojczyzny, włącznie z Holokaustem. Jedni komentowali to z zachwytem, inni z oburzeniem, jeszcze inni z odrazą – obok klipu do „Deutschland” mało kto był jednak w stanie przejść obojętnie, o czym świadczą ponad 52 miliony wyświetleń na YouTube w niewiele ponad 1,5 miesiąca. Miazga!

Niedługo później poznaliśmy drugi singiel z płyty, „Radio”. To numer z zupełnie innej bajki, niż „Deutschland”: rytmiczny, industrialny riff grany przez Kruspego przeplata się z wwiercającym się mózg elektronicznym motywem, który jest dość oczywistym ukłonem w stronę uznawanej za pionierów synth-popu formacji Kraftwerk. „Radio” jest w gruncie rzeczy dość lekkim kawałkiem, który znakomicie czyni zadość swemu tytułowi – to jedna z najbardziej „radiowych” piosenek w dorobku Rammsteina.

Wspomniane wyżej singlowe numery zajmują dwie pierwsze pozycje w trackliście płyty. Jeśli ktoś myślał, że na „Deutschland” i „Radio” to, co na krążku „Rammstein” interesujące, się zakończy – to nic bardziej mylnego! Chyba nawet bardziej, niż oba single, podobać się może trzeci w zestawie „Zeig Dich” – dynamiczny numer, w którym potężne gitary i perkusje przeciwstawione są kościelnemu chórowi. Ten ostatni element nie znalazł się w tej piosence przypadkiem – w warstwie tekstowej porusza bowiem ona obecny w ostatnich dniach także w polskiej przestrzeni publicznej temat grzechów popełnianych przez kler. O ile ten kawałek brzmi, jakby został wyciągnięty z tego samego muzycznego pudełka, co „Deutschland”, to już kolejnemu bliżej do „Radio”. Piosenka zatytułowana „Ausländer” to numer o lekko dyskotekowym zabarwieniu, opowiadający historię człowieka, który podróżuje po świecie, zaliczając bliskie spotkania z kobietami różnych narodowości. Ciekawym zabiegiem jest wplecenie w tekst tego utworu pojedynczych słów w obcych językach, mające podkreślić międzynarodowe „obycie” jego bohatera – a zarazem stanowiące artystyczne nawiązanie do tak pamiętnych kawałków Rammsteina z odleglejszych czasów, jak „Moskau” czy „Amerika”.

Seksualne wątki w twórczości tego zespołu nie są niczym nowym – nie może zatem dziwić, że także na nich skupia się kolejny numer, zatytułowany po prostu „Sex”. O ile jednak „Ausländer” stanowi całkiem udany przykład próby ugryzienia tematu w nowatorski sposób, to już „Sex” niczym szczególnym nie zaskakuje – ani pod względem tekstowym, ani także kompozycyjnym. Ot, typowy Rammsteinowy zapychacz – szału nie ma, ale jakiegoś wielkiego rozczarowania też nie.

Jeśli „Sex” zaliczyć można do tych piosenek, które szybko ulatują z pamięci słuchacza, to z całą pewnością do takich nie należy kolejny numer, „Puppe” – bez cienia wątpliwości najmroczniejszy kawałek na tej płycie. Till Lindemann wciela się tutaj w postać małego dziecka, którego starsza siostra pracuje jako prostytutka. Ustami wokalisty Rammsteina bohater piosenki opowiada psychopatyczną historię o tym, jak w czasie, gdy w pokoju obok siostrzyczka przyjmowała klientów („czasami jest ich nawet dwóch”, wyznaje w pewnym momencie z rozbrajającą szczerością), pod wpływem stresu wywołanego jej krzykami on… obrywał i szarpał głowę tytułowej lalce. Obrazu nakreślonego w tekście dopełnia muzyka – Rammstein buduje tu klimat niczym w dobrym horrorze. Piosenka zaczyna się od spokojnego niczym kołysanka brzdękania gitary i nabiera intensywności w momencie, gdy Lindemann przechodzi od cichej recytacji słów pierwszej zwrotki do pełnego bólu i rozpaczy krzyku w refrenie. Muszę wyznać, że pierwsze spotkanie z „Puppe” zasiało we mnie tak silne poczucie niepokoju, że odsłuchanie reszty krążka odłożyłem na kilka ładnych godzin. Nie wiem, czy ten kawałek jest przejawem geniuszu, czy raczej szaleństwa Lindemanna – jednak z całą pewnością jest jednym z najciekawszych utworów w całej dyskografii Rammsteina. Aż strach pomyśleć, jakie poruszenie wywoła, jeśli i do niego zespół zdecyduje się nakręcić teledysk!

Po „Puppe” atmosfera trochę się przerzedza – trzy kolejne utwory mają zdecydowanie lżejszy wydźwięk. Powolne ballady „Was ich liebe” i „Diamant” są w swej istocie wręcz liryczne – obie opowiadają o destrukcyjnym wpływie pięknych uczuć na nasze życie, uzmysławiając nam, że to, co najbardziej kochamy, w pewnym momencie przynosi największy ból. Z kolei „Weit weg”, choć toczy się równie niespiesznie jak poprzedzające go wspomniane dwa numery, ma w sobie znacznie więcej mocy: ze swoją industrialną atmosferą, zbudowaną na ciężkich dźwiękach syntezarorów, jest trochę jak stuletnia lokomotywa, która majestatycznie toczy się po torach, zgodnie ze swym tytułem sunąc gdzieś daleko – tam, „gdzie Księżyc całuje gwiazdy”.

Tuż przed końcem płyty Rammstein na moment wrzuca raz jeszcze piąty bieg, zabierając nas na ostatnią szybką przejażdżkę z kawałkiem „Tattoo”, w którym odkurzone zostało brudne heavymetalowe brzmienie, jakim charakteryzowały się dwa pierwsze albumy zespołu – „Herzeleid” i „Sehnsucht”. Podobnie jak w przypadku piosenki „Sex”, także i tutaj postawiono na sprawdzone rozwiązania – w przeciwieństwie jednak do tamtego utworu, w „Tattoo” typowy dla zespołu mix surowych riffów, łomoczącej perkusji i szorstkich wokali brzmi nie wtórnie, lecz klasyczne i oldschoolowo. Granica między tymi dwoma stanami jest dość cienka i ledwie zauważalna – myślę jednak, że z łatwością wyczuje ją każdy fan zespołu, który posłucha kilka razy obu wspomnianych numerów.

Wibrujące basowe intro wprowadza nas do ostatniego utworu na tym krążku, zatytułowanego „Hallomann”. To kolejny po „Puppe” kawałek, którego atmosfera w jednej chwili oczarowuje słuchacza, by już w następnej napełnić go przerażeniem. „Hallomann” to pełna grozy opowieść o mężczyźnie, który w wiadomym celu wabi dziewczynki do swojego samochodu. Onieśmielający wokal Tilla w połączeniu z przejmującymi uderzeniami perkusji Dooma i złowróżbnymi syntezatorami Flake’a budują klimat grozy, której kulminacja następuje wraz z apokaliptyczną gitarową solówką. Intencja zespołu jest oczywista: zamknięcie albumu jeszcze jedną kontrowersyjną do granic możliwości piosenką – co, jak łatwo się domyślić, udało się bez cienia wątpliwości.

Jakiś czas przed premierą tego krążka Richard Kruspe wyznał w jednym z wywiadów, że jednym z powodów, które doprowadziły zespół do rozpoczęcia prac nad nowym materiałem, była chęć uniknięcia zaszufladkowania Rammsteina jako kolejnego KISS – zespołu, który każdy kojarzy z make-upów i koncertowej otoczki, jednocześnie w niewielkim stopniu znając jego czysto muzyczną stronę ze względu na niewielką częstotliwość wydawania nowych płyt. Jeśli rzeczywiście celem muzyków Rammsteina było przypomnienie, że ten zespół to wciąż coś więcej, niż tylko efekciarskie, pełne pirotechniki występy na żywo – to nie wyobrażam sobie, by dało się to zrobić lepiej, niż takim albumem, jak „Rammstein”. Albumem, który zawiera wszystko to, czego oczekujemy od tej grupy – melodie oprawione w potężne, industrialne ramy i okraszone pełnymi kontrowersji, ale jednocześnie zmuszającymi do przemyśleń tekstami. Albumem, z którego znakomite utwory, na czele z „Deutschland”, „Zeig Dich” czy „Puppe”, z pewnością na wiele lat zagoszczą w setlistach zespołu – paradoksalnie, wbrew pragnieniu Kruspego, przyczyniając się tym samym do mocniejszego przyklejenia mu etykietki koncertowych showmanów, bo przecież nie będzie się dało ich zaprezentować światu bez kolejnej szokującej oprawy wizualnej. Ktoś może i mógłby zarzucić Rammsteinowi, że tak naprawdę nie pokazał nam na tym krążku nic naprawdę zaskakującego. Może to i prawda, bo nowinek tu zbyt wielu nie znajdziemy, tylko… po co kombinować z czymś, co się sprawdzało przez tyle czasu – i mimo dziesięciu lat przerwy, wciąż świetnie działa?

Rammstein – „Rammstein”
Premiera: 17 maja 2019 r.
Wydawca: Universal Music

Tracklista:
1. Deutschland
2. Radio
3. Zeig Dich
4. Ausländer
5. Sex
6. Puppe
7. Was ich liebe
8. Diamant
9. Weit weg
10. Tattoo
11. Hallomann

Komentarze: