Chvrches udało się, gdy zawiodło tak wiele brytyjskich zespołów - na rynku amerykańskim zyskali mocną pozycję na rynku. Grali w największe festiwale w swojej karierze, byli także w stanie stworzyć zdolność do tworzenia muzycznych melancholii i obrócić je na głowę, stosując znacznie bardziej kolorową paletę instrumentalną, aby stworzyć coś, co przynajmniej w sensie dźwiękowym, jest raczej piękne niż ponure - szczególnie w tekstach Laury Mayberry.
Chvrches powrócili, a brzmienie pozostało spektakularne i nadal dobrze zaistniało na rynku, nawet gdy idea muzyki pop wyłaniającej się ze sfery indie-rocka zaczyna wydawać się osobliwa. Każdy utwór ma szansę być rekordzistą, jednym z tych albumów, które trafiają w sedno. Istniało ryzyko wtórności, ale w tym przypadku tak się nie stało. Produkcja jest coraz bardziej dynamiczna, czasami gwałtowna w swej fizyczności. Mayberry jest jeszcze bardziej melodyjny i władczy, głęboko ludzki, ale z niemal nadludzką zdolnością przekazywania emocjonalnej mocy. Lista utworów zawiera także mniej wypełniaczy. Zespół uniknął kryzysu następnej płyty, ale nie udało się odnieść triumfu.
Niektóre fragmenty, szczególnie tekstów, są tym razem zbyt uproszczone – oczywiście moim zdaniem. Powtarzanie frazy “Never, never, never, ever, never, ever, ever say die” po prostu irytuje. Podobnie ma się sprawa z utworami „MIracle” i „Wonderland”. Utwór „Deliverance” pachnie inspiracjami Depeche Mode. Mayberry wraca do swojej sfery komfortu w „Forever”, poruszając tematykę spalonych mostów, jest to też najbardziej rockowa kompozycja na albumie. Ciekawi „Graffiti”, czyli apokaliptyczne spojrzenie na współczesną młodzież.
Nie udało się stworzyć albumu wybitnego, to raczej solidna rzemieślnicza robota. Pytanie tylko, czy ktoś oczekiwał arcydzieła?
Tracklista:
‘Love Is Dead’
‘Graffiti’
‘Get Out’
‘Deliverance’
‘My Enemy’
‘Forever’
‘Never Say Die’
‘Miracle’
‘Graves’
Heaven/Hell’
‘God’s Plan’
‘Really Gone’
‘ii’
Wonderland’