Nasza recenzja

The Getaway

Red Hot Chili Peppers w ostatnich latach nie rozpieszczają zbytnio swych fanów częstotliwością wydawania albumów. Wystarczy powiedzieć, że w XXI wieku tylko raz zdarzyło się, by przerwa pomiędzy kolejnymi krążkami trwała mniej niż 5 lat – a i tak pomiędzy „By The Way” i „Stadium Arcadium” minęło tak naprawdę niewiele mniej, bo aż 4 lata! Szczególnie ostatnie pół dekady stanowiło ciężką próbę dla fanów Papryczek – po rozczarowaniu, jakie przyniósł wydany w 2011 roku album „I’m With You”, wielu zastanawiało się zapewne, czy Red Hoci są jeszcze w stanie nagrać coś, co chociaż nawiąże do ich najlepszych czasów. Czy wydany właśnie album „The Getaway” przyniósł pozytywną odpowiedź na to pytanie?

Muszę przyznać, że długo nie mogłem zebrać się do recenzji najnowszego dzieła Papryczek. Apogeum mojej fascynacji Red Hotami przypadło na rok 2002 i album „By The Way”, który wciąż zaliczam do mych ulubionych (i to nie ograniczając się wyłącznie do dyskografii tego zespołu). „Stadium Arcadium” było jeszcze niezłe, ale w przypadku „I’m With You” miałem zdanie zbieżne z większością słuchaczy – jakoś zmęczyłem tę płytkę 2 czy 3 razy i wymazałem ze swej pamięci, zachowując w jej zakamarkach jedynie coś w rodzaju notki, że bez Johna Frusciante, który opuścił zespół w 2009, nie jest i chyba nie może być z muzyką Red Hotów dobrze. Nic więc dziwnego, że i do najnowszego dzieła Papryczek podchodziłem dość nieufnie. W końcu jednak trzeba było się przemóc i posłuchać – i na szczęście, okazało się, że nie jest tak źle!

Zaczyna się tytułowym utworem, czyli „The Getaway”. Początek piosenki brzmi bardzo intrygująco – od razu wchodzi Flea ze swym charakterystycznym, przyciężkawym brzmieniem basu. Szkoda, że dobre wrażenie początkowych sekund psuje trochę zbyt w tej piosence monotonna linia wokalna i niespecjalnie zapadający w pamięci refren. Ciekawiej za to zaczyna robić się w drugim utworze – singlowym „Dark Necessities”. Wreszcie jest na czym zawiesić ucho – znów szaleje na basie Flea, pojawiają się interesujące wstawki klawiszowe, a i Josh Klinghoffer na gitarze zaczyna udowadniać, że nie będzie li tylko marną kopią Johna Frusciante.

Następnie, po nieco męczącym i chyba najsłabszym na płycie utworze, „We Turn Red” przychodzi czas na spokojniejszą, kołyszącą „The Longest Wave” i „Goodbye Angels”, w którym wreszcie w głosie Anthony’ego Kiedisa pojawiają się jakieś emocje. No i ta gitarowa solówka na koniec – tylko potwierdzająca, że Klinghoffer może jeszcze w tym zespole stanowić wartość dodatnią.

Bodaj najlepszym, co nas czeka na tej płycie, są jednak dwa kolejne kawałki. „Sick Love”, w którym maczał palce sam Elton John, to coś, do czego Red Hoci przyzwyczaili nas od początku swojego istnienia: nieco leniwe, kalifornijskie bujanie z przyciężkawymi riffami, które ma jednak potencjał na to, by stać się autentycznym hitem. Jeszcze sympatyczniejszy jest kolejny utwór, „Go Robot”, o bardzo oldschoolowym, dyskotekowym brzmieniu, w które wplecione są syntezatory. Ponadto, piosenka zawiera bodaj najbardziej udany tekst na tej płycie – jeśli jakiś fragment utworu z tej płyty miałby mi zapaść na dłużej w pamięć, z pewnością będzie to wers o dziewczynie, która płakała tak mocno, że wygląda teraz jak Alice Cooper („She cried so hard, you know she looked like Alice Cooper”).

Na tym w zasadzie koniec zaskoczeń i wracają Papryczkowe standardy brzmieniowe. W kolejnej piosence, „Feasting on the Flowers”, wyróżnia się w zasadzie tylko tematyka utworu – porusza on bowiem trudny temat śmierci pierwszego gitarzysty grupy, Hillela Slovaka. Nieco wyróżniają się jeszcze zalatujące klimatem albumu „By The Way” przyciężkawy, jednostajny kawałek „Detroit” czy będąca jego przeciwieństwem dynamiczna, lekko punkowa piosenka „This Ticonderoga” – po nich jednak następują trzy ballady, z których dałoby się zostawić jedną i chyba obyłoby się to bez szkody dla albumu. Moim faworytem jest zamykająca album „Dreams of a Samurai” z ciekawym, fortepianowym intro – jednak inny słuchacz wybrać mógłby „Encore” czy „The Hunter” i wyszłoby w zasadzie na to samo.

Problemem „The Getaway” jest brak choćby jednego utworu w sposób znaczący odstającego od całości, zawierającego coś, co po prostu porwie słuchacza od pierwszego odtworzenia. Na kilkukrotnie już przeze mnie wspomnianej „By The Way” czy wcześniejszej „Californication” takich utworów było od groma. Tutaj zaś czuć, że Red Hoci bardzo chcieli wykreować hit, co jednak niekoniecznie im wyszło – trudno przypuszczać, by któraś z tych piosenek miała zrobić na listach przebojów podobną furorę, co „Scar Tissue”, „Other Side” czy „By The Way”.

Trzeba jednak przyznać, że jako całość „The Getaway” prezentuje się całkiem nieźle. Po raz pierwszy od wieków Red Hoci przy nagrywaniu płyty zaufali innemu producentowi, niż Rick Rubin – wybór padł na Danger Mouse’a i trzeba przyznać, że pod względem czysto technicznym, jest naprawdę ciekawie: słychać wiele dźwięków, które dotąd w muzyce Papryczek gdzieś ginęły. Pytanie tylko, czy te detale zaważyć mogą o tym, czy płyta przypadnie do gustu słuchaczom, czy nie? W mojej ocenie z pewnością wypadła lepiej, niż jej poprzedniczka – i to już duży plus! Do klasycznych albumów Red Hotów "The Getaway" wciąż daleko, ale przynajmniej idzie to znowu w dobrym kierunku. A czy ta pozytywna tendencja się utrzyma – przekonamy się zapewne w roku 2021...

Red Hot Chili Peppers – „The Getaway”
Premiera: czerwiec 2016
Wydawca: Warner Music

Tracklista:
1. The Getaway
2. Dark Necessities
3. We Turn Red
4. The Longest Wave
5. Goodbye Angels
6. Sick Love
7. Go Robot
8. Feasting on the Flowers
9. Detroit
10. This Ticonderoga
11. Encore
12. The Hunter
13. Dreams of a Samurai

Komentarze: